Tomassowa Kronika Biegowa #42_2019/10

BLOG
305V
Tomassowa Kronika Biegowa #42_2019/10
Tomasso_34 | 22.05.2019, 07:03
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Ludzie głęboko wierzący, gdy nagle spełnia się ich marzenie, źródła swojego sukcesu upatrują w działaniu sił boskich. Ateiści natomiast dziękują losowi, iż był łaskawy i spełnił ich pragnienia. Ja nie będę dziękował nikomu za nowy rekord życiowy w półmaratonie, bo wywalczyłem go. Żadna istota nadprzyrodzona nie pobiegła za mnie ani żaden los nie ciągnął mnie za rękę do mety. Wybiegałem do sam! Bez żadnej pomocy!

Na 12.Poznań Półmaraton wyruszyłem z biegowymi przyjaciółmi z sekcji biegowej Polonii Środa o godzinie 7.30 rano. Aby, się nie spóźnić musiałem wcześnie rano zerwać się z łóżka. Żadna to dla mnie nowość. Przywykłem do wczesnego wstawiania w weekendy, aby pobiec w jakiś zawodach. Na tyle przyzwyczaiłem się do trybu życia rannego ptaszka, że nawet w weekendy, gdy nie biegam, staram się wcześnie zerwać na nogi, aby maksymalnie wykorzystać wolny dzień. Pewnie świetnie zdajecie sobie sprawę, że seriale i gry zajmują dużo czasu, dlatego staram się go wygospodarować, tyle ile się da. Robię to oczywiście w granicach rozsądku. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Parę dni przed poznańskim półmaratonem odczuwałem olbrzymi stres związany z zawodami. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie denerwowałem się tak przed biegiem. A było to spowodowane tym, że czułem się mocno i wiedziałem, że muszę powalczyć o nowy rekord. Ostatnie biegi pokazały, że nogi mają większą moc niż jeszcze rok temu. Trasa biegu w Poznaniu sprzyja szybkiemu bieganiu. Byłbym zły na siebie niemiłosiernie, gdybym nie urwał, choć kilku sekund z ubiegłorocznej życiówki ze Zbąszynia. Stres potęgował też fakt, że moimi rodzice biegowi nie jechali ze mną do Poznania. Nie mogłem zatem w chwili stresu złapać się maminej spódnicy albo ukryć za plecami tatulka. Dobrze, że wuja Marcin ze Słupi się mną dobrze zaopiekował, bo inaczej zmuszony byłbym napisać na moich rodziców donos do OPS. A wtedy musieliby się pożegnać z lipcowym 500 plus na pierwsze dziecko. 

Od początku założyłem sobie, że pobiegnę w tempie 5m27s na km, aby bieg ukończyć w czasie 1h55m. Pacemakerem na ten właśnie czas był poznański raper i utalentowany biegacz – Mezo. Za dzieciaka słuchałem sporo jego utworów. Na samą myśl, że będę mógł z nim biec, miałem kisiel w majtkach. Nie jest ona jakimś moim idolem, ale to w końcu gwiazda na firmamencie polskiego showbiznesu. Nie sądziłem, że uda mi się z nim zamienić kilka słów, ale udało się jednak. Przed startem Jacek „Mezo” Mejer rozmawiał z innymi biegaczami oraz chętnie się fotografował. W ogóle nie gwiazdorzył. Zachowywał się jak normalny facet, a nie medialna osoba. Przybiliśmy sobie z Jackiem piątki i życzyliśmy dobrego biegu. Żałowałem, że nie miałem telefonu, aby zrobić sobie z nim zdjęcie. Gdyby był koło mnie tata Sylwester, to uwieczniłby zapewne nasz moment spotkania. Gdyby nie on to moje blogi pozbawione byłyby pięknych zdjęć, do których robienia skubany ma spory talent. 

Ustawiłem się swojej strefie czasowej i oczekiwałem godziny 10.00. Ku mojej uciesze dostrzegłem w tej samej strefie koleżankę klubową Asię. Po krótkiej rozmowie okazało się, że planujemy biec w podobnym czasie. Postanowiliśmy, że pobiegniemy razem, aby się wspierać. Nie zamierzałem tym razem popełnić błędu z Recordowej Dziesiątki, gdy na początku wyprzedziłem Asię, a potem opadłem z sił, bo tempo z pierwszych kilometrów było dla mnie zabójcze. Stwierdziłem, że zaufam Asi i pobiegnę w tempie dyktowanym przez nią. Zresztą ona sama w delikatnie prześmiewczy sposób dała mi do zrozumienia, że mam nie szarżować, tylko biec z nią. Miała rację, bo lepiej utrzymać delikatnie wolniejsze, ale równe przez cały bieg tempo niż przebiec kilka szybkich kilometrów, a potem zupełnie opaść z sił.

Początek biegu był bardzo trudny. Było ciasno na trasie. Nie dało się biec w założonym przez nas tempie. Zmuszeni byliśmy wyprzedzać innych uczestników biegu biegnąć po trawnikach. Nie było to komfortowe ani bezpieczne. Podczas wskakiwania na trawnik potknąłem się na wysokim krawężniku i straciłem równowagę. Uratowałem się jednak przed upadkiem. Ćwiczenie zmysłu równowagi na gumowej poduszce w kształcie spłaszczonego jajka przynosi efekty. Takim upadkiem mogłem nie tylko oddalić się od nowej życiówki, ale i także nabawić się urazu, który mógł mnie wyeliminować z dalszego udziału w poznańskiej połówce. Sam bieg po miękkiej i nierównej trafie, także nie należy do najbezpieczniejszych. Równy i gładki asfalt sprzyja szybkiemu bieganiu dlatego, gdy tylko udawało się nam znaleźć jakąś lukę na trasie biegu, to momentalnie zbiegaliśmy z trawnika na asfalt. 

Pierwsze 10 km zaliczyliśmy w 52m16s. Biegliśmy w tempie na kilometr od 5m14s do 5m32s. Było dobrze. Bardzo dobrze. Nawet bym rzekł, że zajebiście dobrze. Mały kryzys pojawił się u mnie na końcówce ósmego kilometra. Asia zwolniła delikatnie i poczekała za mną. Przez parę minut brakowało mi tchu. Nogi jednak miały moc. Chciały przeć usilnie do przodu bez żadnych kompromisów. Płuca nie miały nic do gadania. Zostały zdominowane przez mięśnie nóg. Chciały, czy nie chciały, musiały pracować na zwiększonych obrotach, bo inaczej miałyby do czynienia z napakowanymi udami. Postanowiłem nie myśleć o tym, że coraz trudniej mi się oddycha. Odpłynąłem myślami daleko. Gdzieś daleko w odmęty swojego zwariowanego mózgu. Odnalazłem tam utwór Chwytaka „Zajebały żule mi.” Nic tak nie nastawia pozytywnie do życia, jak ten humorystyczny kawałek. Powiedziałem sobie w myślach, że nikt nie zabierze mi nowej życiówki. A tym bardziej nie zrobi to jakiś tam żul, który specjalizuje się w kradzieżach końcówek od konewki. Mózg błyskawicznie dał znać płucom, że mają sobie jaj nie robić, tylko mają dotlenić maksymalnie organizm. Kryzys minął. Znów byłem w grze. Byłem w grze o najlepszy wynik w sezonie. W grze o upragnioną i wyczekiwaną życiówkę. 

Organizator na 10 km trasy przygotował atrakcję dla biegaczy w postaci dwóch maskotek poznańskiego Lecha – Ejbra i Gzuba, którzy dopingowali biegaczy. Były także cheerleaderki „Kolejorza”, które kolorowymi proszkami w niebiesko – białych barwach posypywały biegaczy. Na szczęście pyłek spadał jedynie na te osoby, które zdecydowały się przebiec specjalnie wyznaczoną do tego strefą. Była to niezła atrakcja. Osobiście nie chciałbym biec brudny od kolorowego pyłku przez ponad 10 km, ale nikomu nie będę tego bronił. Jak ktoś chce, to czemu nie.

Biegnąc razem z Asią, przypominaliśmy biblijne postacie Dawida i Goliata. Ona jest niska i drobna, a ja postawny i barczysty. Cieszyłem się, że jak Dawid nie miotała w moim kierunku kamieniami, a jedynie pilnowała szybkiego tempa biegu. Nawet taką utalentowaną triathlonistkę, jaką jest Asia dopadają delikatne kryzysy. Na 13 km powiedziała mi, że jak chcę to mam biec sam, bo ona nie ma sił. Nie zostawiłem jej samej, podobnie jak ona nie zostawiła mnie w potrzebie. Delikatnie zwolniłem. Dałem się jej napić wody z mojego bidonika. Po kilku krótkich chwilach odzyskała siły i żwawo pognała do przodu. Na 15 km zameldowaliśmy się z czasem 1h18m34s. Ostatnie 5 kilometrów pokonaliśmy w czasie 26m15s. Oznaczało to, że nowy rekord jest już coraz bliżej mnie. Ucieszyłem się jednak zbyt wcześnie.

Na trzecim punkcie z wodą Asia zakomunikowała mi, że mam biec dalej sam, bo ona musi się na chwilę zatrzymać, gdyż opadła z sił. Zgodziłem się ją zostawić, bo czułem się mocno i byłem zdeterminowany do osiągnięcia swojego osobistego sukcesu. Wszystko szło dobrze. Można powiedzieć, że nawet za dobrze. W takich momentach zazwyczaj coś idzie nie tak, tylko o tym jeszcze nie wiemy. Jedno z Praw Murphy’ego głosi, że „jeśli coś może pójść źle, to pójdzie.” I u mnie poszło. Na punkcie z odżywczym wziąłem zbyt dużego hausta zimnej wody, co spowodowało u mnie spore mdłości. Aby nie oddać się wątpliwej przyjemności czynności wymiotowania, musiałem zwolnić. 

Szesnasty kilometr to była prawdziwa mordęga. Muliło mnie okropnie, ale mimo tego starałem się biec ile sił w nogach. Według planu opracowanego przed biegiem miałem w tej chwili uraczyć się ostatnim żelikiem, aby mieć siły na końcówce trasy. Nie zaryzykowałem jednak. Nie zjadłem go. Nie chciałem po chwili pomachać mu na pożegnanie na pobliskim poboczu. Na moje szczęście mdłości minęły mi po ok. 5 minutach. Mogłem przyśpieszyć. I nawet mi się to udało znacznie, bo 17 km zaliczyłem w czasie 5m31s. Ciągle biegłem na nowy rekord. Miał być on już mniej imponujący, ale nadal miał być to nowy rekord.

Najgorsze jednak nastąpiło na 18 km i trwało już do samej mety. Zupełnie zabrakło mi sił. Nie wiem w jakim stopniu to był wynik dotychczasowego szybkiego biegu, a w jakim brak energii z żelu, którego nie spożyłem. Pewnie jedno i drugie. Faktem było, że miałem uda twarde jak z kamienia. Życiówka oddalała się ode mnie. Postanowiłem jednak walczyć i biec tak szybko jakby jutro miało nie istnieć. Tak jakby od wyniku biegu zależałoby moje życie. Asia zebrała siły i mnie wyprzedziła. Cały 19 kilometr próbowałem ją dogonić. Udało mi się to, ale tylko na chwilę. Nie byłem w stanie biec jej tempem. 

Ostatnich kilometrów trasy nie pamiętam prawie w ogóle. Biegłem chyba jedynie siłą woli. Widziałem, jak upływają szybko cenne sekundy. Metry mijały mi bardzo wolno. Jeszcze nigdy tak bardzo nie pragnąłem, aby ten koszmar się skończył. Próbowałem ruszyć ostro do przodu, ale nogi protestowały. Nie chciały ze mną współpracować. Na końcówce 20 km piątki biegaczom przybijał nasz wybitny szczypiornista Karol Bielecki. Przybiłem w piątkę w nadziei, że doda mi ona sił do walki. I tak było. Tylko że siły skończyły się po 100 m. Do mety został niecały kilometr. Nadal miałem szanse na poprawę swojego „personal best”. Mimo okrutnego bólu ud dodałem gazu i wbiegłem na metę w takim tempie sprinterskim, na jakie w danej chwili było mnie aktualnie stać. Za linią mety nerwowo spojrzałem na zegarek. Ucieszyłem się, gdy zobaczyłem na nim czas o całe 11 s lepszy od poprzedniego najlepszego wyniku ze Zbąszynia z września 2018 roku. Miało być znacznie lepiej, ale trzeba się cieszyć z tego, co się ma. Rekord to rekord. Jeszcze będę miał sporo okazji, aby go poprawić. Wiem, że jestem w stanie pobiec w czasie poniżej 1h55m. I to jest mój najbliższy cel, który zamierzam osiągnąć. Jeszcze nie wiem kiedy, ale to zrobię!

Po biegu należy zawsze dobrze się nawodnić, aby uniknąć problemów związanych z utratą substancji mineralnych. Tak też zrobiłem w drodze powrotnej do domu. Muszę powiedzieć, że piwo Namysłów to pyszny izotonik. Uzupełnia utracone minerały szybko i skutecznie. Szkoda, że nie gasi dobrze pragnienia. Wypiłem 4 i ciągle miałem na niego ochotę.

Oceń bloga:
12

Komentarze (9)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper