Tomassowa Kronika Biegowa #34_2019/3

BLOG
290V
Tomassowa Kronika Biegowa #34_2019/3
Tomasso_34 | 07.03.2019, 07:09
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Co za dużo to nawet świnia nie przeżre - głosi stara ludowa mądrość. Świnia może nie zje ponad miarę, ale Tomasz przebiegnie tyle, ile tylko mu się będzie chciało. Co tam dla niego dwa zawody w jeden weekend? To istna pestka. On w końcu zawsze daje radę. Dla niego bieg ponad miarę nie istnieje. Zapraszam do relacji z dwóch biegów. Takie combo przed Wami w tym wydaniu. 

IV Maxcess Cross Zimowy Pobiedziska

07:15 Zbudziłem się. Nie było źle. Biorąc pod uwagę fakt, że dzień wcześniej na imprezie urzędowej z okazji nowego roku wypiłem trzy piwka, a na odchodne walnąłem toast z białego greckiego winka. 

07:25 Poranna toaleta poszła nadzwyczaj szybko i satysfakcjonująco. Nie będę wchodził w detale i szczególiki. 

07:37 Śniadanie zaserwowałem sobie do łóżka. Pieprzyć okruszki. Ważne, że wygodnie i smacznie. Netflix odpalony. „Stranger Things” gra i buczy. Carpiem Diem pełną gębą. 

08:29 Nerwowe pakowanie plecaka. Mam nadzieję, że wszystko zabrałem. Przekonam się na miejscu. 

08:46 Godzina „Z” jak zawody zbliża się nieubłaganie. Start o 11.00. Wyjazd 9.00. Nerwowo oczekuję na przyjazd moich biegowych rodziców. „Gdzie oni są?” pytam sam siebie i nie uzyskuje odpowiedzi. To chyba dobrze, bo obce głosy w głowie nie świadczą dobrze o naszej psychice. 

09:07 W końcu przyjechali mamusia i tatuś. Ruszyliśmy w drogę do Pobiedzisk. 

09:54 Jesteśmy na miejscu. Pakiety odebraliśmy szybko i sprawnie. Za 30 zł dostaliśmy dużo dobra. Najbardziej ucieszyło mnie piwo, ale siatka płócienna też była spoko. Pomieści dużo piwa. Szkoda, że po raz kolejny mam nieparzysty numer startowy. Jak ja tego nie cierpię. Wrrr…. 

10:04 Drugie śniadanie już za mną. Chleb z dżemem to jest to, co tygryski lubią najbardziej przed biegiem. 

10:25 Toaleta…balast odpłynął w wirze sraczowego Dunajca. Można ze spokojem biec. Ryzyko nagłego ataku resztek strawionego pożywienia zostało zminimalizowane. 

10:46 Rozgrzewka. Niezbyt intensywna. Poranny sobotni leń dał znać o sobie. Musiałem wpaść w oko fotografowi, bo trzaska mi zdjęcia z ukrycia jak głupi. Jeśli myśli, że nie czuję jego wzroku na swoim tyłku, to grubo się myli. 

11:00 W końcu start. Ruszam ostro z kopyta niczym kulig w świątecznej piosence Skaldów. 

11:05 Pierwszy kilometr za mną. Czas 4m59s. Ostro mnie powaliło. Nie wiem, czy dam radę ukończyć bieg, po takiej ostrej szarży na początku. 

11:11 Zwolniłem. Drugi kilometr 5m13s. Sapie jak aktor porno w finałowej scenie, ale o nogi niosą. Trasa leśna, ale szeroka. Płaska jak brzuch i tyłek anorektyczki. 

11:17 Znowu wolniej. Kilometr nr 3 w czasie 5m16s. Sapię już trochę mniej. Napiłbym się wody. 

11:22 Nogi i płuca chyba wygrałem na loterii. Mimo że dycham głośno, to nogi i tak ciągną do przodu. 5m11s na 4 kilometrze cieszy prawie tak mocno, jak rogalik maślany i kawa z mlekiem z rana podana wprost do łóżka. 

11:28 Piąty kilometr zaliczony w czasie 5m14s. Płaska część trasy dobiega końca. Zaczynają się schody. Nie ma windy, trzeba dreptać pod górę. Dobrze, że mam żelik. Szkoda, że nie mam go czym popić. 

11:35 Ciężko. Bardzo ciężko. Górka nie była stroma, ale ciągnęła się w nieskończoność niczym brazylijska telenowela. 5m56s na 6 km. Gorzej już chyba nie będzie. 

11:40 Jest lepiej. Trochę bardziej płasko, ale nadal trasa przypomina pofalowany biust Pameli Anderson. Tęsknię za płaskim tyłkiem anorektycznej modelki. Czas 5m32s. Nawet nieźle jak na 7 km. 

11:46 Większego koszmaru już chyba nie przeżyję niż ten na 8 kilometrze. Wąsko było i w dodatku prawie cały czas pod górę. Odbiło się to na czasie tego kilometra – 5m44s. 

11:52 Nadal są górki, ale zrobiło się trochę szerzej. Dogonił mnie pewien biegacz. Podziękował, że „ciągnąłem” go cały czas od momentu startu. Jego słowa mnie zaniepokoiły, bo nie pamiętam, aby w ogóle kiedyś kogoś lub co gorsza, komuś ciągnął. Chyba mu się jednak podobało, bo się do mnie cały czas uśmiechał. 9 kilometr padł w czasie 5m41s. 

11:57 Do mety pchała mnie jedynie myśl, że to ostatni kilometr. W dodatku był to nawet szybki kilometr – 5m39s. Widok tabliczki usytuowanej na końcu 10 km, która informowała biegaczy, że do mety zostało „zaledwie” 500 m, był dla mnie jak soczysty policzek w dziób od organizatora. Z drugiej strony stwierdziłem, że niezły śmieszek musi być z niego, aby taką akcję zafundować zawodnikom. Każdy zapisywał się na bieg na dystansie 10 km, a w gratisie dostał jeszcze 500 m. Gdybym nie miał poczucia humoru, pewnie bym się wkurzył. 

12:00 W końcu meta. Medal na szyi zawiesił mi mój nowy szef – Adrian Nowak, skarbnik gminy Środa i organizator zawodów. Wydaje się spoko. Oby zagościł u nas jak najdłużej. Może będzie kiedyś okazja wspólnie pobiegać. 

12.15 W końcu ugasiłem pragnienie. Apetyt też. W biurze zawodów była pyszna grochówka. Niech żałują wegetarianie i weganie wszelkiej maści, że nie był ich podniebieniom dane skosztować tego mięsnego przysmaku. 

13.33 Nadszedł czas na pamiątkowe zdjęcia. Sesja była krótka, gdyż trzeba było wracać do domu, aby choć trochę odpocząć przed niedzielnymi zawodami w Środzie Wielkopolskiej. Wiem, że nie jest normalnym zachowaniem startować w dwóch zawodach w jeden weekend. Kto, jednak mówił, że ja jestem normalny.

IV Średzki Bieg Żołnierzy Niezłomnych 

Nogi jeszcze do końca nie odpoczęły, a już trzeba było biec. Taki los człowieka biegowego. Sam jednak zgotowałem sobie ten los, więc nie mogę narzekać. Na miejsce startu udałem się z moją Elką i jej pierworodnym berbeciem w okolicy godziny 10.00. Udział w biegu był bezpłatny. Wystarczyło jedynie wrzucić do puszki symboliczną kwotę 10 zł. Zebrana kwota miała wspomóc średzkich weteranów Armii Krajowej. Oprócz numeru startowego, którego wzór graficzny przypadł mi bardzo do gustu (pewnie dlatego,  że był niebieski, a wybitnie dobrze wyglądam w tym kolorze - pasuje mi do oczu) otrzymałem, także numer kwartalnika "Wyklęci". Chętnie oddam go za darmo, gdyż nie po drodze mi z tą tematyką. Narodowcy w celu obrażenia mojej cudownej i skromnej osoby, pewnie nazwaliby mnie lewakiem lub nawet gorzej - lewatywą. Takie epitety z ich ust uznałbym jednakże za komplement.  W końcu serce mam o lewej stronie. Po prawej by nie pikało tak dobrze. A czyż lewatywa nie przynosi upragnionej i wyczekiwanej ulgi? Bez serca i radości z ulżenia sobie w potrzebie nie ma  życia. Lewak to zatem osoba ciesząca się życiem, a prawak to? Wychodzi na to, że to osoba, która nie potrafi czerpać radości z życia, dlatego uprzykrza je innym, jak tylko może.

Zanim wystartował bieg główny na dystansie 10 km, odbyły się biegi dziecięce. Na najdłuższym dystansie 1200 m wystartował osesek Elkowy. Nie było łatwo, ale dał radę przebiec ten morderczy dla niego dystans. Cieszy mnie, że idzie w ślady konkubenta mamusi. Żeby nie było! Do niczego go nie namawiałem. Sam chciał. Był padnięty na mecie, ledwo oddychał, ale gdy dostał pamiątkowy medal i słodkiego wafelka, to od razu uśmiech pojawił się na jego twarzy.

Nie nastawiałem się na żaden dobry wynik. Odczuwałem zmęczenie po sobotnim biegu w Pobiedziskach. Niestety przez chorą tarczycę, moja regeneracja przebiega wolniej, niż u innych ludzi. Przyzwyczaiłem się do tego i zacząłem mieć to w głębokim poważaniu. Chciałem się zmieścić w jednej godzinie. Taki był plan. Rzeczywistość jak zawsze okazała się inna. Była piękniejsza! Czas 54m47s i średnie tempo 5m28s bardzo mnie cieszyło. Dzień wcześniej pobiegłem w takim samym tempie w Pobiedziskach. Obie trasy nie należały do najłatwiejszych. Moc jest w nogach. Moc jest ze mną mistrzu Yoda!

Opowiem trochę o samym biegu. Nie był on zbytnio interesujący. Czasami tak bywa. Może coś się działo, ale byłem za bardzo skupiony na utrzymaniu tempa biegu, aby rozglądać się na boki. Widziałem jedynie, że chłopcy narodowcy odpalili kilka rac. Nie wiecie może, czemu oni to robią? Gdzie się tylko pojawią, to race opalają. To chyba jakaś nowa świecka tradycja. Coś jak lanie wosku lub wróżenie z wnętrzności jaskółki. Bo chyba nie chodzi o oddanie hołdu pewnym ludziom? Niby jak w końcu odpalenie racy ma uczcić pamięć jakiejś osoby? Odpalenie racy następuje zazwyczaj w stroju galowym, jakim niewątpliwie są spodnie dresowe i bluza z kapturem, który obowiązkowo jest założony na głowę. Powaga, jaką niesie ze sobą strój sportowy, ni jak ma się do oddawania hołdu, dlatego w odpalaniu rac nie chodzi o uczczenie kogoś pamięci. Podejrzewam, a nawet mam dużą dozę pewności, że chodzi o zabawę. W końcu fajnie się świeci i dymi. Czego więcej trzeba? Moim zdaniem więcej powagi, ale ja mogę się mylić. W końcu jestem tylko lewakiem!

Pierwszy kilometr był w moim wydaniu ślamazarny. Nie była to wina mojego osłabionego organizmu. Spowodowane to było faktem, iż ustawiłem się na końcu stawki, a trasa na pierwszym kilometrze była bardzo wąska i nie dało się wytrzymać. Na drugim kilometrze udało mi się wyprzedzić sporo osób i mogłem biec szybciej. Gdzieś w połowie tego kilometra dopadłem Asię S. Nie bój się Elka - dopadłem, w sensie dogoniłem. I tak biegłem sobie z nią do prawie końca biegu. Bardzo pozytywnym zaskoczeniem było, że byłem w stanie biec z Asią w jej tempie i w dodatku prowadzić jeszcze ciekawą konwersację. Uciekła mi dopiero na ostatnich 300 m trasy. Najwolniejszy czas zanotowaliśmy na 4 kilometrze (5m34s.) Pozostałe kilometry zostały przez nas zaliczone w czasie poniżej 5m30s każdy. Równe i dość wartkie tempo udało nam się zachować od 7 km, aż do samej mety. Zegarek wskazał mi, że ostatnie 4 kilometry biegliśmy w tempie od 5m14s do 5m20s na kilometr. Szybko! Mam nadzieję, że na wiosnę będzie jeszcze szybciej. Są ku temu dobre oznaki.

Najważniejszą sprawą dla mojego honoru było wyprzedzenie na trasie Mariusza, zwanego Kosą, który wykorzystał moją ubiegłoroczną słabość i nieznacznie mnie wyprzedził na mecie podczas poprzedniej edycji tego biegu. Chciałem mu pokazać, że to był jedynie wypadek przy pracy. Wyprzedziłem go na drugim kilometrze i nie pozwoliłem się zbliżyć nawet na krok. Odzyskałem honor. Teraz mogę już biegać ze spokojem ducha.

Joasia Kulig śpiewała o dwóch serduszkach i czterech oczach w genialnej "Zimnej Wojnie" Pawła Pawlikowskiego.  Ja opowiedziałem Wam o jednym weekendzie i dwóch biegach. Mam nadzieję, że się podobało. W ten weekend będę tropił wilcze gniazda w Poznaniu. Mam nadzieję, że od tej liczby "biegów wyklętych" nie zmieni mi się światopogląd. Uchowaj od tego Panie!

Oceń bloga:
8

Komentarze (20)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper