PlebStation #04 - Film według Griftera

BLOG
598V
PlebStation #04 - Film według Griftera
MSaint | 14.03.2017, 18:55
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Zgodnie z nazwą cyklu jestem plebejuszem, ale nawet ktoś taki jak ja może czasem się znudzić powtarzaniem opinii youtube'owych krytyków filmowych jako własnych i faktycznie obejrzeć jakiś film, najlepiej dobry. W tym celu udałem się po radę do nikogo innego, tylko naszego dobrego znajomego Griftera.

To jest dość ciekawa historia, bo z kolegą Grifterem znamy się od dawna - jeszcze z czasów, gdy razem byliśmy w klanie Enemy Territory (darmowy sieciowy tryb gry Return to Castle Wolfenstein, gdyby ktoś nie wiedział) i dobrze się dogadywaliśmy - ja zazwyczaj grałem medykiem, a on inżynierem i parę akcji naprawdę nam wyszło. Niestety w półfinale ważnego turnieju zostaliśmy rozjechani i po tym wydarzeniu klan się szybko rozpadł, a ja z Grifterem straciłem kontakt na lata. Do czasu, aż zauważyłem go na tym zacnym portalu.

Ponieważ jestem osobą towarzyską i chętnie przebywającą w towarzystwie innych, niezwłocznie postanowiłem kolegę Griftera odwiedzić - po raz pierwszy od wielu lat. Nie było to szczególnie trudne, ponieważ mieszkał w bloku po drugiej stronie ulicy. Na dzień wizyty wybrałem niedzielę, jednak nie okazało się to do końca trafioną decyzją, bo zastałem drzwi zamknięte, zza których dało się słyszeć melodyjny głos kolegi Griftera, śpiewającego religijne pieśni razem z transmitowaną w tv mszą. Nie chcąc przeszkadzać w tym bogobojnym zajęciu wróciłem za kilkadziesiąt minut. W trakcie rozmowy nie mogłem jednak nie zapytać o cel tychże rytuałów; "a w jaki to niby sposób chcesz odpędzić diabła?" usłyszałem w odpowiedzi. "A w takiej Azji to mają chyba własne diabły" - rzuciłem trochę bez sensu, patrząc na plakat z jakiegoś anime, wiszący na ścianie gospodarza. "Tak i nie. Zobacz sam" - usłyszałem w odpowiedzi, a wręczono mi oryginalne pudełko dvd z filmem "The Wailing" z 2016 roku, będącym południowokoreańskim horrorem.

O Korei Południowej wiem bardzo niewiele, a filmów z tego kraju oglądałem do tej pory chyba dwa: "Oldboy" i "Pani Zemsta"; połowę z tego zrozumiałem, a jedna czwarta mi się podobała. Trzeci film z tego jakże odległego kraju nie ma wiele wspólnego z poprzednimi: dzieje się na koreańskiej wsi, gdzie zaczyna dziać się coś bardzo niedobrego - brutalne morderstwa (z rodzaju takich, gdzie krew chlapie po ścianach), tracący rozum ludzie, podejrzani obcokrajowcy...  To, co napiszę, może wydać się dziwne, ale pokazany krajobraz uważam za największą zaletę tego filmu. Miałeś pojęcie, jak wygląda południowokoreańska wieś, jak tam sobie żyją, jak mieszkają? Ja nie, a teraz już mam. Pod tym względem wartość poznawcza filmu jest całkiem spora i pożyteczna. A co poza tym? No to niby ma być horror. Tyle że główny bohater, szeregowy policjant pracujący nad sprawą morderstwa, to jakiś ciepluch (sorry kolo) i trochę zjeb. Fragmenty z nim i jego kumplem to po prostu komedia, i chyba intencjonalna - kolesie przewracają się jak Flip i Flap, chowają pod biurkiem ze strachu podczas burzy gdy jakieś dziwadło pokaże się za oknem, a gdy biorą na rekonesans po lasach lokalnego wieśniaka, to w nieszczęśnika trafia piorun i jest cały osmalony, niczym w kreskówce.
Generalnie chodzi o to, że w wiosce dzieją się te całe morderstwa, a ludzie dostają jakichś paskudnych bąbli i jedno jest jakoś powiązane z drugim. Policjantowi ostrożnie próbuje pomóc w jednej scenie jakaś dziwna dziewczyna, która wcześniej przez parę godzin siedziała na poboczu drogi i niecelnie rzucała w niego kamieniami, a na miejscach zdarzeń widziano tajemniczego Japończyka (gdyby była polska wersja tego filmu, to tą postacią byłby Niemiec). Nasz przygłupi policjant postanawia odwiedzić dom Japończyka, gdzie znajduje jakieś podpadające pod satanizm artefakty i stosik fetyszy - przedmiotów należących do ludzi, którym przydarzyły się nieszczęścia. I od tego momentu przestaje być zabawnie, bo znajduje też bucik swojej córki, która od pewnego czasu dość dziwnie się zachowuje...

 

"a wiesz, że Okarynę Czasu zrobili ci pieprzeni Japończycy"


Tak, od połowy filmu następuje paradigm shift niczym w Final Fantasy XIII i wszystkie niby-komediowe fragmenty znikają. Policjant na pomoc przywołuje młodego księdza, który w dodatku potrafi mówić po japońsku - odwiedzają Japończyka, ale nic nie udaje się im zdziałać. Udają się po pomoc do koreańskiego egzorcysty, który wydaje się wiedzieć, co robi - scena rytuału, jaki odprawia, a równocześnie toczy pojedynek z demonem (bo chyba o to chodziło?), jest przedzika - to takie połączenie disco polo z religią (i nie mam tu na myśli niektórych kompozycji Piotra Rubika): ludzie w dresach przychodzą, wyciągają bębny i inne instrumenty i produkują muzykę niczym ta " target="_blank">Baek Do Sana z Tekkena 2 i generalnie jeśli mam wskazać z tego filmu pojedynczą scenę, która mi się najbardziej podobała, to będzie to właśnie ta. A potem generalnie przestałem rozumieć, co się dzieje, ale wszystko wydaje się być pojedynkiem koreańskiego ducha z "europejskim" diabłem i główny bohater musi wybrać, komu uwierzyć - kto chce dla jego rodziny dobrze, a kto źle, a ostrożnie wychodzi na to, że dobrego wyboru nie ma. Film oferuje tę fascynującą rozgrywkę na sam koniec, ale nie daje jednoznacznej odpowiedzi, zostawiając mnie równie zaaferowanym, co mocno skonfudowanym.
Ten miks wrażeń był na tyle mocny, że postanowiłem - oprócz standardowego doczytania na necie ogólnie o obejrzanym filmie - poszukać jakichś teorii i interpretacji. Najpierw wszedłem na filmweb (który to serwis przestałem lubić wiele lat temu: "jeśli podobał ci się jakiś film, to wejdź na filmweb poczytać jak bardzo był ciulowy!"), ale tam akurat recenzent brandzlował się nad swoją wiedzą na temat koreańskiego kina, podłoża kulturowego i tym podobnych, więc postanowiłem mu nie przeszkadzać i oddaliłem się po angielsku. Na imdb poczytałem kilka różnych hipotez, co naprawdę mogło się stać, ale w każdej mogłem znaleźć jakiś element, który mi nie pasował, aż po jakiejś godzinie straciłem zainteresowanie i przestałem drążyć temat.

"jest coś na rzeczy"


Czy film polecam? Niezbyt. Jeśli gustujesz w tego typu produkcjach, to na pewno też masz już oryginalne dvd na półce z napisem "obejrzane". Jeśli nie, to tylko wtedy, jeśli masz dość sporo wolnego czasu i nic innego do obadania. Albo po prostu ja jestem za głupi na tego rodzaju kino.

 

***

 

Druga niedziela oznaczała kolejną wizytę u kolegi Griftera. Gdy zbliżałem się do drzwi, dosłyszałem dobiegające zza nich jakieś wrzaski i odgłosy uderzeń w biurko. Ponieważ drzwi były otwarte, postanowiłem się zaprosić.
Kolega Grifter, wyraźnie wściekły, właśnie klepał gniewne słowa do komentarza na ppe: "uważaj wszawa kur.wo, bo sobie nagrabisz!" grzmiały słowa na ekranie. "Wiem, że w sumie nie warto było" - usłyszałem od gospodarza, "ale czasem trzeba." "Eee, tłumione emocje mogą doprowadzić do eskalacji agresji", bąknąłem, żeby było cokolwiek. "Eskalacja, powiadasz? To obejrzyj sobie to" - i tak powędrowałem do domu z kolejnym pudełkiem dvd pod pachą, które zawierało film "Wild Tales".

Nie wiedzieć czemu ubzdurało mi się, że to francuska komedia. I początek faktycznie na to wskazywał, w sensie że mówią po francusku, choć potem zaczęli po innemu...? Akcja dzieje się w samolocie, a intryga zaczyna się zawiązywać bardzo szybko, oglądam z coraz szerzej otwartymi oczami... Wątek skończył się szybko, efektownie i niespodziewanie, a po napisach początkowych oglądamy kompletnie nową historię z zupełnie innymi bohaterami i wreszcie powoli zacząłem rozumieć, z czym mam do czynienia - nie francuską, a argentyńską i nie komedią, a czarną komedią.
To rozróżnienie jest ważne - może nie na kraj pochodzenia filmu, bo przedstawione w nim historie mogą się zdarzyć w wielu innych miejscach na naszej pięknej planecie, ale na tę czarną komedię właśnie. Jest to dokładnie taki typ humoru, jaki lubię - nie żeby znienacka dobić odbiorcę poprzez mieszanie wątków śmiesznych i dramatycznych (jak w Shaun of the Dead, który nie przypadł mi za specjalnie do gustu), ale gdzie sceny drastyczne są używane do podkreślenia komizmu i/lub absurdalności sytuacji, w której znaleźli się bohaterowie; przeważnie z własnej winy, a konkretniej z powodu tego, że nie trzymali swoich nerwów na wodzy. I dlatego uważam, że dobrym alternatywnym tytułem byłaby "Eskalacja" właśnie - gdzie z pozoru błahe sytuacje w mgnieniu oka urastają do rangi spraw życia i śmierci. Ale też nie zawsze opowieść (a jest ich w filmie w sumie sześć, niepowiązanych ze sobą w żaden sposób oprócz głównego motywu "eskalacji") kończy się tragicznie... Pierwszej historii nie chcę zdradzać, bo w powolnym dowiadywaniu się o co biega tkwi jej cały urok, zresztą jest bardzo krótka i służy de facto za intro filmu. Druga opowieść jest o kliencie przybywającym do restauracji, a kelnerka rozpoznaje w nim dręczyciela swojej rodziny, co pośrednio doprowadziło do śmierci jej ojca. A że ma mu podać jedzenie, to... ahem.

 

"to za Prosiaczka!"

 

Trzecia opowieść jest moją ulubioną z całego filmu - pewien bogacz jedzie sobie swoim nowiutkim autem pustą szosą wśród argentyńskich gór (w pierwszej chwili myślałem, że to było kręcone gdzieś na Lanzarote, jednej z wysp kanaryjskich - gdzie byłem osobiście). W pewnym momencie przed sobą widzi gruchota prowadzonego przez jakiegoś tępaka, choć słusznej postury - któryż to osobnik z czystej złośliwości nie daje się wyprzedzić i zajeżdża bogaczowi drogę. Gdy w końcu auto w końcu zaczęło wyprzedzać, to zamożny kierowca posłał parę ostrych słów i gestów w stronę drugiego użytkownika drogi, po czym się oddalił. Jakiś czas później bogacz ma awarię koła i musi zjechać na pobocze, niespecjalnie sobie radzi z wymianą, i w tym momencie zza horyzontu wyłania się gruchot nieprzyjemnego osiłka... Ciekawe czy gdyby bogacz utrzymał nerwy na wodzy podczas wyprzedzania, to czy by doszło do tego, co doszło? Kolejna historia to również coś znanego i nawet można było obejrzeć cokolwiek dosadniejszą wersję w filmie "Falling Down" z Michaelem Douglasem - pewien koleś zaczyna być wkurzony życiem, bezdusznością urzędów, błędami systemu, za które i tak musisz zapłacić i tak dalej. A że jest inżynierem-specjalistą od wysadzania obiektów... W tej opowieści najbardziej zaskoczyło mnie jej zakończenie - takie "małe piękno" według mnie. Przedostatnia opowieść to dość spokojna rzecz, a przynajmniej w porównaniu do innych: syn pewnego bogacza wraca na krótko przed świtem do domu, roztrzęsiony i przerażony. Potrącił kobietę i uciekł z miejsca wypadku. Sprawa szybko trafia do mediów, bo kobieta była w ciąży - i ona, i dziecko zmarli. Ojciec szuka sposobu, jak pomóc synowi - w grę wchodzą łapówki dla kilku osób oraz podstawiony oskarżony... Cała opowieść ocieka cynizmem, a kończy się ciekawie i dość raptownie - nie wszystkim się to spodoba, ale mi tak. No i ostatnia historia dzieje się podczas wesela, gdzie panna młoda odkrywa, że obecny już mąż całkiem niedawno ją zdradzał. Podeszła do zagadnienia bardzo emocjonalnie, nawet jak na kobietę, i tu eskalacja przybiera jedną z najefektowniejszych form w całym filmie, co musicie zobaczyć sami. Zakończenie tej opowieści było dla mnie nawet przewidywalne, co nie znaczy że złe.

 

"Zocha zobacz, znów zamieszki na miesięcznicy"


Generalnie film był fantastyczny i wstyd mi, że wcześniej o nim w ogóle nie słyszałem. Idealnie trafił w mój gust, a prolog nawet pokazałem domownikom (w tym celu musiałem wyjść na górę ze swojej piwnicy, na szczęście jeszcze mnie poznają). Należy bezwzględnie obejrzeć.

 

***

 

Trzecia niedziela i trzecia już wizyta u kolegi Griftera. Tym razem zajęliśmy się dyskusją na temat mangi "Berserk", która polegała na tym, że spoilowałem wydarzenia z tomów bliższych i dalszych, a mój rozmówca starał się udawać, że nic nie słyszy. Gdy po godzinie znudziło mi się snucie opowieści, to w końcu tak dla zmiany tematu zapytałem o plakat z anime, który widziałem już wcześniej. "To z filmu Ghibli, prawda?" "Ma się rozumieć. Który jest twoim ulubionym?" "Ciężko tak konkretnie stwierdzić, bo oglądałem tylko jeden" - na to mój rozmówca zrobił wielkie oczy i zaniemówił, prawdopodobnie też przestał oddychać na czas około półtora minuty. "Masz i wypiergalaj" - powiedział, wciskając mi w dłoń kolejne dvd z filmem. Dopiero po wypchnięciu mnie za drzwi miałem okazję zobaczyć tytuł: "Nausicaa z Doliny Wiatru".

Tak mam jakoś dziwnie w życiu, że rzeczy, o których myślę, że będą wyjątkowe, odkładam na później, często na lata. Książki, filmy, seriale, gry. Nie wiem, z czego to wynika - ze strachu, że gdybym oglądał jedną znakomitą rzecz jedna po drugiej, to mi spowszednieją? Bo czekam na właściwą okazję? Bo wiem, że te rzeczy wymagać będą ode mnie maksymalnego skupienia? Spośród anime tak właśnie mam z Legend of the Galactic Heroes, które miałem obejrzeć co najmniej osiem lat temu, oraz z większością filmów ze studia Ghibli właśnie. Od czegoś trzeba jednak zacząć...
To trochę dziwna sytuacja: pisać o filmie, który przed tobą obejrzeli już chyba wszyscy. Nawet mój ojciec, który z anime ma tyle wspólnego, co nic (no dobra, obejrzał jeszcze Samurai Champloo i Berserka), oglądał to na TVP Kultura. No ale jeśli ktoś spędził ostatnie kilkadziesiąt lat w dziupli na Syberii, to jest sobie w filmie świat postapokaliptyczny. Toksyny zatruwają życie i zdrowie nielicznych ludzkich siedzib. Jednak są też oazy spokoju, znajdujące się z dala od trucizn, jak i nieco bardziej zorganizowane grupy ludzkie, walczące raczej między sobą, niż o przetrwanie.

 

widziałem wystarczająco dużo hentai by wiedzieć, dokąd to zmierza


Nausicaa to księżniczka z Doliny Wiatru - właśnie tego typu oazy spokoju. To zmyślne dziewczę posiada bardzo głębokie zrozumienie natury, która w związku z niemal całkowitym zniknięciem człowieka rozwija się jak chce, i kiedy chce - a najjaskrawszym tego przykładem są Ohmu, gigantyczne robale, które od czasu do czasu się wkurzają i niszczą całe miasta ludzkie niczym stampede gigantów. Dolina Wiatru raczej unika kontaktu ze światem zewnętrznym, ale to świat zewnętrzny z impetem wkroczył w życie mieszkańców - statek powietrzny, przewożący jakieś ważne coś, rozbija się w dolinie. Ważne coś okazuje się być embrionem giganta - przepotężnej biomechanicznej (?) broni, która tysiąc lat temu doprowadziła do zagłady cywilizacji. Łechce to niemiłosiernie ambicje różnych przywódców, by za pomocą tej broni wykosić zarówno groźne zwierzaki, jak i konkurencję.
Samo intro filmu pozostawia daleko w tyle 95% anime, jakie oglądałem w życiu. Oprawa wizualna jest genialna: o ile pod względem animacji większy szacunek mam do Macross: Do You Remember Love?, tak całościowo Nausicaa zostawia niezatarte wrażenie. Pod względem fabularnym jest jak najbardziej poprawnie - film nie atakuje cię skomplikowaną historią, a jego przesłanie jest cokolwiek proste: "najlepiej jest być częścią natury, zamiast próbować ją ujarzmić", na co w obecnym świecie niestety jest już za późno.

 

"jamże to uczyniła"


Tak jak wspomniałem, fabuła jest jak najbardziej klasyczna i odpowiednia, za jednym wyjątkiem - postaci głównej bohaterki. Nausicaa jest po prostu zbyt idealna - ładna, niezwykle sprawna fizycznie, szanowana przez wszystkich naokoło, niezwykle inteligentna (prowadzi własne badania naukowe) i przede wszystkim pełna zrozumienia dla natury. Nieco pomaga rozumienie filmu jako "czyjejś opowieści na temat wydarzeń, które doprowadziły do", ale w sumie nawet perfekcyjna Nausicaa nie przeszkadzała mi zanadto w odbiorze filmu i uważam, że jest to jedno z najlepszych anime w ogóle, które bez wstydu można pokazać ludziom nie znającym tego zagadnienia w ogóle, czego niestety o wielu innych produkcjach nie mogę powiedzieć.

 

***

 

Czwartą niedzielę u kolegi Griftera spędziliśmy głównie na posilaniu się bardzo niezdrowym jedzeniem typu frytki, bigmaki oraz pepsi. Po zakończonym posiłku rozwinęła się dyskusja generalnie o niczym, w trakcie której mój gospodarz na chwilę podszedł do lodówki, by wyciągnąć dwie butelki mocnego piwa. "Nie, dziękuję" - grzecznie odmówiłem. "Nie lubisz piwa?" - gospodarz silił się na ton zrozumienia. "Nie, w ogóle nie pijam alkoholu." "A to dlaczego?!" "Bo po nim rozwalam ludziom szklarnie, rzucam szczurami i strzelam do policjantów." Kolega Grifter przemilczał moją odpowiedź, jak również całą resztę mojej wizyty. Na odchodne wcisnął mi w łapę pudełko dvd z filmem "Straw Dogs" i zatrzasnął drzwi na tyle mocno, że trzask nosił znamiona ostateczności.

Nazwisko Sama Peckinpaha, jak również ogólny rys jego twórczości, są mi znane niestety wyłącznie ze " target="_blank">skeczu Monty Pythona, gdzie zresztą tytuł "Straw Dogs" również się pojawia. Mając ten skecz głęboko w pamięci już mniej więcej wiedziałem, czego się spodziewać, ale mimo to po obejrzeniu byłem cokolwiek wstrząśnięty i lekko zszokowany. Ale od początku: jest sobie walijska wioska, gdzie przeprowadził się amerykański matematyk wraz ze swoją młodziutką, fajniutką, paraduję-bez-stanika-i-widać-mi-sutki-pod-koszulką żoną, która zresztą z tego miasteczka pochodzi. Żona to sucz chutliwa wielce, którą zresztą wcześniej obracał co najmniej jeden samiec alfa z wioski. On natomiast to człowiek wycofany, skoncentrowany na swojej pracy, i - powiedzmy sobie szczerze - trochę dupek, głównie okazujący swoją irytację przez rzucanie przedmiotami. Niespecjalnie mu idzie wpasowanie się w miejscową społeczność, a lokalsi też tego nie ułatwiają - bo prym wiedzie banda pijanych gnojów, którym tylko niedobre rzeczy w głowie. Żona, próbując wzbudzić w mężu zazdrość, prowokuje lokalsów (którzy pracują w ich domostwie przy remoncie garażu) czy to pokazując majty, czy odbywając spacer do łazienki z cyckami na wierzchu. O ile przy poprzednich filmach unikałem spoilerów, tak tutaj zaraz opiszę kluczowe sceny, zresztą kto oglądał zalinkowany skecz, ten już powinien wiedzieć, co się stanie.

 

"na imię mi Subtelność"


Po pierwsze banda lokalnych gnojów wyciąga naszego matematyka na polowanie, podczas którego dawny kochanek żony zakrada się do domu i zaczyna śmiało sobie poczynać. Właściwie sprawa zaczyna się jak rasowy gwałt, jednak żona - sfrustrowana do potęgi i zapewne też mocno wyposzczona - ostatecznie przyjmuje dawnego kochanka i zaczyna wyglądać na wyraźnie zadowoloną z całej akcji. Jak czytałem na Wikipedii, ta scena podobno zdaniem niektórych "stanowi afirmację mitu na temat gwałtu, że kobieta zacznie po jakimś czasie i tak odczuwać przyjemność" i że jest to jedno z dwóch głównych źródeł kontrowersji tego obrazu. Jeśli ktoś tak twierdzi, to znaczy, że przegapił cały dotychczasowy film, który stanowił przygotowanie psychologiczne postaci pod tę scenę, jak i pominął w swojej interpretacji późniejsze wydarzenia - bo kolejny z myśliwych pod groźbą broni sam zaczyna gwałt już właściwy, co pozostawia żonę w stanie głębokiego szoku i traumy, wielokrotnie podkreślanego w filmie, nijak pasującego do hipotezy o "wspieraniu mitu".

 

"jaja se robią"


W wyniku splotu wydarzeń, dodanego w sumie trochę od czapy, do domostwa matematyka trafia nienawidzony (nie bez powodu) miejscowy dziwak. Grupa pijanych lokalnych gnojów, uzbrojonych w strzelby, chce go dorwać i najpewniej zlinczować. Nasz matematyk mówi, że go nie wyda i czuje się za niego odpowiedzialny (przemilczał fakt, że wcześniej go potrącił we mgle) i wyrzuca intruzów. Przybyły na miejsce przedstawiciel prawa w trakcie szamotaniny z intruzami zostaje śmiertelnie postrzelony. I tu następuje mój największy problem z filmem - po tym zdarzeniu w bandę podpitych i rozgniewanych chamów wstępuje jakiś szatan i zmienia ich w szajbusów rodem z filmu "Mad Max" albo książki "Mechaniczna Pomarańcza": zaczynają jeździć na rowerach i nękać klakson, rzucać gryzoniami, niszczyć okoliczne budynki, cholera w sumie wie po co - ot, żeby wyglądali na jeszcze bardziej nieobliczalnych. Przecież ich celem jest wydostanie konkretnego człowieka z domu, a więc zamiast koncentrować się na tym zadaniu, zaczynają szaleć. No ale teraz kulminacja filmu: spokojny matematyk w obliczu de facto morderców, którzy wkraczają na jego teren, na jego sanktuarium, sam zamienia się w jakieś zwierzę. Jednego gnoja po prostu zatłukł pogrzebaczem. Bez wahania strzela ze strzelby czy wsadza innemu łeb w potrzask, zazwyczaj zastawiany na większe zwierzęta niż pijani Walijczycy. Jasne, takie zachowanie ma to swoje uzasadnienie w filmie, parę razy padało zdanie "ukrywasz się w tym domu", a wszyscy wiemy, że najgroźniejsze jest zwierzę przyparte do muru. I tak, chyba rozumiem, co miało zostać przez to powiedziane: jesteśmy zwierzętami z jedynie nakładką człowieczeństwa, która w określonych warunkach szybko znika. Cytując Pratchetta: "ludzkość od barbarzyństwa dzieli dzień bez prądu i trzy ciepłe posiłki". Mimo wszystko nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że jednak coś w tym zarzucie gloryfikacji przemocy coś jest - kontrast między końcówką filmu a całą resztą jest gigantyczny.
Mimo wszystko polecam ten film - jest on dyskomfortowy, niezbyt przyjemny w oglądaniu, ale wciągający - jest to pewien rodzaj chorej fascynacji, która nie u każdego się "włączy", ale ostrożnie polecam spróbować. Naprawdę nie sądziłem, że mainstreamowy film z 1971 roku będzie w stanie mnie zaszokować, ale "Straw Dogs" to się udało.

 

***

 

Na piątą zaplanowaną niedzielną wizytę postanowiłem wziąć swoje Wii U, bo dzień wcześniej przyszedł mój egzemplarz nowej Zeldy i chciałem gospodarzowi pokazać, jak bardzo fajna jest to sprawa. Pokazywałem mu zabawne detale, na przykład jeśli zaczniesz kręcić się w kółko przy psie, to jest spora szansa, że pies też zacznie gonić w kółko za własnym ogonem. Możesz też zwierzaka nakarmić mięsem i tak dalej. "Ty lubisz psy? W sensie prawdziwe, nie tylko w grach". "Jak najbardziej", odpowiedziałem. "No to mam coś dla ciebie" - mój gospodarz wręczył mi kolejne dvd z azjatyckimi znaczkami, tym razem japońskimi, ale i angielskim tytułem: "Antarctica".

 

 

Pies to najlepszy przyjaciel człowieka. Niestety człowiek nie jest najlepszym przyjacielem psa, nad czym mocno ubolewam. Jestem też głęboko przekonany, że znakomita większość przypadków pogryzień przez psa, ataków itd. jest z winy człowieka - właściciela, który nie posiadał dostatecznej wiedzy i/lub chęci, by należycie czworonoga wychować. Pies pomaga - istnieje coś takiego jak dogoterapia, są psy-przewodnicy (widziałem takiego z tabliczką: "nie głaszcz mnie teraz, bo jestem w pracy!"), zresztą wiem po sobie: swego czasu z pewnych przyczyn byłem w dość głębokim dole psychicznym. Wyjść z niego pomogła mi tak banalna rzecz, jak... spacery z psem - obeszliśmy olbrzymi kawał okolicy. Teraz mój pies jest stareńki, choreńki, o spacerach można po prostu zapomnieć i generalnie bardzo jest mi go szkoda, ale na starzenie się najdroższe nawet operacje nie pomogą. Zresztą najprawdopodobniej jestem w tej kwestii po prostu nadwrażliwy - w lokalnej gazecie starannie omijam strony, gdzie przedstawiają zwierzaki ze schroniska, bo nie mogę czytać o rzeczach, które ludzie robią swoim pupilom. Właściciel ma nad swoim psem kompletną władzę i nawet posunę się do stwierdzenia, że na podstawie tego, jak ktoś traktuje swojego psa można stwierdzić, jak dużo jest człowieczeństwa w człowieku.
A sam film? Nakręcony w formie paradokumentu (długie, szerokie ujęcia, narrator i tak dalej) opowiada o autentycznych wydarzeniach - grupa japońskich badaczy Antarktydy, wspomagana przez piętnaście psów rasy husky, musiała się wycofać z powodu fatalnych warunków pogodowych. W bazie zostawili psy, przewidując, że wkrótce wrócą - jednak nie byli w stanie. Siedem psów zamarzło, ale pozostałe się uwolniły i próbują przeżyć. Film opowiada o staraniach zwierząt, pokazuje śmierć większości z nich oraz, w finale, gdy jeden z opiekunów wraca prawie rok później, by pogrzebać psy, zostaje powitany przez dwa, które przeżyły: braci Taro i Jiro.
Większość powyższego opisu fabuły zerżnąłem z Wikipedii, bo jest to jedyny film spośród tych, którymi obdarzył mnie kolega Grifter, którego nie byłem w stanie obejrzeć. Po prostu nie - jeśli początek tego tekstu nie wystarczył za uzasadnienie, to nie wiem, co mam jeszcze dodać. Film niemal od samego początku zapalił mi lampki ostrzegawcze, po kilkunastu minutach nie wytrzymałem i poczytałem w necie, co stanie się dalej. Odpuściłem, stchórzyłem, mówcie sobie, jak tam chcecie - gdy we wcześniejszych filmach ludzie robili sobie nieprzyjemne rzeczy, to wiedziałem, że to, co oglądam, to tylko przedstawienie pewnej wizji, że aktorzy odgrywają to, co im zaplanowano i tak dalej. Tutaj widziałem prawdziwą historię, zamazała mi się granica między fikcją a prawdą i walnęło mnie bardzo mocno w czuły punkt. Jeśli mój rozmówca czuje się rozczarowany tym, że nie obejrzałem akurat tego filmu - to przepraszam, ale to był akurat jeden z tych nielicznych wyjątków, gdzie nie dałem rady.

 

***

 

I to był owoc na razie mojej ostatniej wizyty u kolegi Griftera i jego biblioteki dvd. Czy będą kolejne, a może znowu będziemy mieli okazję porozmawiać dopiero za kilkanaście lat, w zupełnie innych okolicznościach? Czas pokaże. W każdym razie dziękuję za poszerzenie moich horyzontów w dziedzinie filmowej, bo o większości opisanych tutaj filmów nie miałem pojęcia, a tu proszę - popełniłem o nich bloga!

Oceń bloga:
21

Komentarze (11)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper