Legend of Zelda: Breath of the Wild – wsłuchując się w Zew Manowców…

BLOG O GRZE
1012V
Legend of Zelda: Breath of the Wild – wsłuchując się w Zew Manowców…
Makaveli0160 | 07.01.2019, 22:57
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.
Słów swobodny potok o warstwie artystycznej najnowszych przygód nieustraszonego Linka, czyli co w hyruljańskiej trawie piszczy

W normalnych okolicznościach wstęp ten poświęciłbym nakreśleniu swoistej linii czasu, gdzie mniej więcej w trzech czwartych znajdowałaby się premiera gry, a pozostałe dwie jej części przed, a także ostatnia po odzwierciedlałyby okres produkcyjny i promocyjny samej gry oraz to, co działo się krótko po trafieniu tejże na sklepowe półki. Okoliczności natomiast, równolegle z opisywaną produkcją normalne nie są. Nie będzie również normalny ten wpis. Nie będzie to recenzja, nie będzie to bezpłciowa, subiektywna i sucha ocena mechanik gry, nie będzie niczego o płynności jej animacji. Nie znajdzie się tutaj żadnych osobistych ocen głębokości oraz jakości przedstawionej historii. Zapraszam Cię, Czytelniku, na krótką podróż w przestwór krainy Hyrule. Poświęć chwilę, aby zatrzymać się i w zadumie posłuchać, jak brzmi ta kraina, gdy dać jej szansę na swobodne… życie?

 

Muzyka do posłuchania w trakcie lektury. Polecam! Pobrzmiewając podczas tworzenia tego wpisu pozytywnie stymulowała mój wewnętrzny, artystyczny Tezaurus. Mam nadzieję, że również pozytywnie wpłynie na Ciebie podczas jego czytania i pozwoli jeszcze głębiej wsiąknąć w osobliwość tego tworu.

 

Przygody chłopca, odzianego w zieloną tunikę - Wybrańca, któremu pisane jest zniszczenie Pierwotnego Zła, właściciela legendarnego Miecza, który Przepędza Ciemność od zarania serii gier Legend of Zelda skąpane są w bardzo gęstej i bogatej w przeróżne aromaty warstwie artystycznej. Od samego podtytułu gry, który bardzo ściśle tematycznie nawiązuje do wydarzeń spisanych fabułą, do najdrobniejszych szczegółów, takich jak sposób przekazywania samego lore hyruljańskiego uniwersum czy poszczególne ścieżki dźwiękowe – impresje, które odbiorca winien odczuć podczas przygody zdecydowanie grają tutaj pierwsze skrzypce. Przez Okarynę Czasu, Księżniczkę Zmierzchu czy też Maskę Majory, więź pomiędzy czymś paradoksalnie równie błahym co istotnym jak sam podtytuł gry ma ogromne znaczenie w szerszej perspektywie odbioru. Nie inaczej jest również tym razem. Jednak, jak pozwolę sobie luźno tłumaczyć na potrzeby tego artykułu – Zew Manowców, podtytuł opisywanej gry nie odnosi się bezpośrednio do żadnego z kluczowych przedmiotów, istnień czy artefaktów. Ale, czy aby na pewno?

 

Symfonia ciszy

 

Diabeł tkwi w szczegółach. Na pierwszy rzut oka zdawać by się mogło, że nie może być w przypadku Zewu Manowców mowy o jakiejkolwiek ścieżce dźwiękowej. Wszak, jak można mianem tym tytułować te pojedyncze, przerywane niekiedy długimi minutami ciszy brzmienia fortepianu? Podczas wielu godzin spędzonych w tym fantastycznym świecie wielokrotnie kontemplowałem nad funkcją i istotą tego rodzaju zabiegu stylistycznego, nauczony latami doświadczenia, że w tego typu produkcjach w s z y s t k o ma znaczenie. Foniczna pustka, otaczająca zarówno nas, jak i Linka, tułających się po stepach Hyrule ściśle rezonuje ze szkicem fabularnym, nakreślonym przez twórców. Skupmy się chwilę na wydarzeniach, które szczątkowo, niczym w soulsowych produkcjach od FROMSOFTWARE odkrywane są przez enigmatyczne podania mieszkańców krainy i wyczytane z wybitych w skale rytów. Link poległ w walce z Pierwotnym ZłemFatalnym Ganonem, Plagą Hyrule. Odniósłszy śmiertelne rany w starciu o dalszy byt świata, Link wprowadzony zostaje w Sen Odnowienia. Nikt nie spodziewał się, że jedyna nadzieja Hyrule kolejny raz otworzy oczy dopiero za… sto lat. Po wyjściu z Kaplicy Odnowienia Link niczego nie pamięta. Nie wie, kim jest, nie wie, dlaczego znalazł się w tym miejscu i co go tam doprowadziło. Jego oczom ukazuje się nadgryziony zębem czasu i spowity mgłą zniszczenia świat. Coś, co niegdyś było skąpaną w blasku chwały Świątynią Czasu dzisiaj przypomina tylko jej kształt i daleko tej zburzonej niemal do szczętu ruinie do dawnej świetności. Nie ma nigdzie śladu po tytułowej Zeldzie – księżniczce, której osobistym rycerzem był ten chłopak. Cisza, którą usłyszeć można z głośników rezonuje zatem z pustką, którą odczuwa Link. Pustką po czymś, co formowało jego osobowość i wspomnienia, pustką po dziewczynie, którą poprzysiągł bronić swoim własnym życiem, a w czym ostatecznie zawiódł. Cisza ta rezonuje tak samo z pustką, którą odczuwa Hyrule jako całość. Kraina ta nie tętni już życiem tak, jak kiedyś. Letarg, w którym od stu lat tkwi królestwo, morowa atmosfera, którą gęsto ścielą się równiny Centralnego Hyrule mimo czasu, jaki minął od Wielkiej Bitwy sprawia wrażenie trwającej od nikłego momentu, niczym cisza, która zamiera tuż po jakiejś wielkiej katastrofie.

 

Kiedy strzępy Królewskiej Orkiestry budzą się ze snu

 

Wszechobecna cisza nie przyćmiewa na szczęście reszty tej niezwykłej, dźwiękowej obsady. Szybko przekonałem się, że cisza to bardzo przemyślany i sprytny zabieg, mający jeszcze mocniej uwypuklić wrażenie postapokaliptycznego charakteru tej iteracji królestwa. Bardzo często usłyszymy bardzo oszczędne tony, które po dłuższej chwili wsłuchiwania się zdaja się składać we fragmenty znanych z poprzednich odsłon melodii. Wykorzystam tutaj przykład wspomnianej wcześniej Świątyni Czasu. W jej pobliżu usłyszymy bardzo fragmentaryczny motyw, który w pełnej krasie można było usłyszeć w Okarynie Czasu. Kondycja melodii tej jest swoistym lustrzanym odbiciem kondycji samego budynku, który zdecydowanie widział lepsze czasy i zupełnie jak motyw przewodni, w chwili obecnej to tylko nikły cień przeszłości. Po niekiedy godzinach spokojnej eksploracji, przetykanej jedynie gdzieniegdzie pojedynczymi nutami trafimy do osady, w której zachowało się jeszcze życie. Wówczas, w niesamowitym kontraście minimalistycznej i bardzo skromnej fonii uderzeni zostajemy niemal kakofonią bardzo żywych, rytmicznych i agresywnych utworów. Niczym życie budzące się z zimowego snu, sadzonka kwiatu przebijająca się przez warstwę ziemi, by rozkwitnąć w promieniach wiosennego Słońca, tak również życie Hyrule wychynęło spośród leśnych gęstwin i skalistych dolin, tam, dokąd nie dotarło zepsucie Ganona. Melodie te, spotęgowane momentem zadumy, w jaką wprowadziła nas poprzednio cisza, tworzą u odbiorcy realne wrażenie radości, że udało się napotkać inną, żywą istotę, która przy odrobinie szczęścia powie nam coś więcej o tym niesamowicie magicznym i osobliwym świecie. Może jednak Link nie jest całkiem sam w świecie, w którym nikt już nie pamięta, co się stało, gdzie mieszkańcy nauczyli się żyć dalej i grać kartami takimi, jakie rozdał nieprzychylny los…

 

W poszukiwaniu zapomnianej prawdy

 

Na równi z warstwą dźwiękową stoi również sposób prowadzenia historii oraz szczątkowo dawkowany lore świata przedstawionego. Fantastyczność tej krainy wynika głównie z tego, jak dużą furtkę do własnej interpretacji i dedukcji pozostawia stan faktyczny, przed którym zostaliśmy postawieni. Niczym starożytne płaskorzeźby i zapisane nieznanym językiem mury nadszarpnięte zębem czasu, tak i tutaj fragmentaryczność i enigmatyczność tego, co twórcy pozwalają nam odkryć, mimo całej magii i bajkowości sprawia wrażenie autentyczności i realizmu, z jakim wykreowano ten ekosystem. Niemal każda informacja, pojawiająca się na ekranie ma znaczenie w kontekście historii krainy i jest mikroskopijnym fragmentem znacznych rozmiarów układanki. Pietyzm, jakim otoczono kreację tego uniwersum jest godzien podziwu i wielkiego szacunku. Godzinami można wsłuchiwać się w to, co do powiedzenia mają tubylcy i bardzo często będzie to stało w zgodzie z ogólnym zamysłem fabularnym tego świata. Od znanych nam wydarzeń minął przeszło wiek i poza najstarszymi żywymi mieszkańcami nikt nie pamięta Wielkiej Bitwy, większość zna te wydarzenia jedynie z podań zasłyszanych od swoich przodków. Tutaj otwiera się przed nami kolejny, bardzo silnie ugruntowany w warstwie artystycznej motyw – motyw przemijania i alienacji. Nietrudno o odniesienie wrażenia, że główny bohater nie pasuje już do tego świata, że jego epoka dawno się skończyła i za chwilę pamięć o niej wymrze ze stanowiącymi ostatni bastion starcami, reliktami dawnych czasów, kiedy królestwo prosperowało, a życie było beztroskie i spokojne. Mimo milczenia i niemej kreacji Linka (skądinąd charakterystycznej dla uniwersum), mamy wrażenie, że milczenie to wynika nie tyle z dawnych ograniczeń sprzętowych, które przerodziły się następnie w znak rozpoznawczy serii i tradycję, co bardziej z poczucia wstydu z niewypełnienia swojego przeznaczenia i porażki, zagubienia z powodu nieumiejętności odnalezienia się w nowych czasach, w których wszystko, co znajome już nie istnieje bądź nie żyje, a jedyne żywe impresje równają się wrażeniu bycia piątym kołem u wozu.

 

Link, do you really remember me?

 

Legend of Zelda: Breath of the Wild to twór niemal kompletny. Pieczołowitość i artyzm, z jakimi wyreżyserowano każdy aspekt tej produkcji zasługuje na największe pochwały. Sposób, w jaki niby nieorganiczny i mechaniczny kawałek kodu dyryguje tym, co czujemy i w jaki sposób to postrzegamy nadaje mu magii, sprawia wrażenie, że tchnięto w niego prawdziwe życie. Zmuszający do zadumy i refleksji minimalizm, potęgujący wrażenie odciśnięte przez te nieliczne osady życia w królestwie to coś, czego jeszcze do tej pory nie było. Świadomość celowości tych zabiegów tylko powiększa w oczach odbiorcy wartość i niecodzienność tej przygody. Czy zatem Zew Manowców również, jak części poprzednie, tym podtytułem odnosi się do jakiejś kluczowej sfery opowieści? Myślę, że tak. Nie jest to już, jak poprzednio, bezpośrednie odniesienie do ikonicznego przedmiotu czy istotnej dla kanonu persony. Tytułowym Zewem Manowców jest samo Hyrule, jest… życie. Życie pośród martwicy, która niemal doszczętnie strawiła te ziemie. Legend of Zelda: Breath of the Wild nauczyło mnie, jak wiele można usłyszeć pośród zupełnej ciszy.

Oceń bloga:
26

Komentarze (15)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper