Dałbym więcej (odc. 2)

BLOG O GRZE
334V
Dałbym więcej (odc. 2)
arti77 | 22.10.2016, 19:42
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Pierwszy odcinek cyklu „Dałbym więcej” spotkał się z umiarkowanie ciepłym przyjęciem – dzięki! Mówi się, że trzeba kuć żelazo, póki gorące. Cóż, mówi się różne rzeczy, także to, że pośpiech jest złym doradcą. Jednak nie o przysłowiach ten cykl traktuje, więc – po zaledwie dwóch tygodniach – zapraszam na odcinek drugi.

Tym razem będę niczym Joanna Chyłka ze znakomitej serii kryminalnej Remigiusza Mroza (przy okazji – polecam). Wspomniana pani adwokat słynie z tego, że bierze się za sprawy beznadziejne, które jednak zwykle wygrywa. Analogia wynika z faktu, że dziś na tapecie wyląduje przypadek beznadziejny (i na tym, niestety, owa analogia się kończy). A przypadkiem tym jest…

Escape Dead Island

Średnia na metacritic: od 32% (X360), przez 40% (PS3), do 52% (PC)

Grałem na: X360

Do Escape Dead Island podchodziłem jak pies do jeża. Tytuł prasę miał fatalną – niemal równie złą, jak PO w mediach Ojca Dyrektora czy też PiS w tych związanych redaktorem Lisem. Mam przyjemność kupować i czytywać wszystkie drukowane pisma o grach, jakie wychodzą w Polsce (tak, wiem, że to raptem trzy – a wliczając nowe Retro: cztery – tytuły) i żadne z nich nie było dla tej gry łaskawe. Od omawianego tytułu odrzucało mnie niemal wszystko, z treścią recenzji na czele. Szczególnie nie podobały mi się dziwaczne screeny, utrzymane w psychodelicznej czarno-czerwono-białej tonacji. Pewnie publikowano również „zwykłe” zrzutki ekranowe, ale jakoś te odjechane zapamiętałem najbardziej. Później okazało się (jakże szczęśliwie, jeśli o mnie chodzi), że wspomniane screenshoty wcale nie oddają klimatu gry, a jedynie jej fragmentów (jak dla mnie, może z jednym wyjątkiem, najmniej udanych w całej grze).

Omawiana gra pojawiała się co jakiś czas w „Handlach ze Złotem” (koszmarek translacyjny jest zamierzony – otóż kiedyś, zresztą w jednej z książek wspomnianego na początku autora, strasznie ujęło mnie „pohandluj z tym” jako rodzima wersja „deal with it”). Dodam jeszcze, że jestem ogromnym miłośnikiem dwóch gier z serii Dead Island, więc odczuwałem pewien dyskomfort, wynikający z faktu, iż coś z tego uniwersum mi umyka. Nic więc dziwnego, że za drugim czy trzecim razem uległem i grę na cyfrowej wyprzedaży kupiłem. Za mniej niż połowę jej normalnej ceny, co warto dodać. Czy żałuję? Tylko tego, że zdecydowałem się tak późno.

Przypominam, że teksty w cyklu „Dałbym więcej” nie są typowymi recenzjami. To ważne zastrzeżenie, ponieważ pozwala na uczciwe podejście do Czytelnika. Otóż w mojej ocenie rzetelne recenzje to te sporządzone bezpośrednio po zakończeniu obcowania z dziełem (a nawet w jego trakcie). Tymczasem moja Ucieczka z Martwej Wyspy zakończyła się kilka miesięcy temu, co – zwłaszcza przy mojej nienajlepszej pamięci – oznacza zatarcie wielu szczegółów. Nie przeszkadza to jednak w ocenie, czy dany tytuł wart jest ogrania. A ten jest. Skąd więc tak niskie oceny? Według mnie mamy tu do czynienia z pewnym paradoksem – to, co grze miało pomóc, zaszkodziło jej najbardziej. Chodzi mi tu o uniwersum, w jakim grę osadzono. Ta pozycja to zwykły przeciętniak, który jednak ma swoje momenty. Tymczasem przez „Dead Island” w tytule oczekiwania wszystkich poszybowały wysoko (słusznie zresztą, bo marka jest naprawdę przednia). I, jak zwykle w podobnych przypadkach, nie zostały spełnione.

Akcja gry rzuca nas na wyspę Narapela, znacznie mniejszą niż Banoi. Świat jest teoretycznie otwarty, w praktyce jednak dość szybko zarzuciłem jego radosną eksplorację i przez większą część gry skupiałem się na podążaniu za głównym wątkiem fabularnym. Pewne fragmenty poszczególnych lokacji wyspy są zamknięte, dopóki Cliff, nasz protagonista, nie zdobędzie odpowiedniego gadżetu, umożliwiającego przejście daną ścieżką. A prawie każdą taką ścieżkę trzeba będzie przejść w obie strony ładnych kilka razy, co może być (i czasem jest) nużące.

Walka z zombiakami potrafi być emocjonująca, jednak po pewnym czasie przyciski na padzie wciskamy niemalże mechanicznie. Kilka razy, dla urozmaicenia, pozbywałem się wrogów fundując im elektrowstrząsy (kałuża plus kabel) czy rozwalając wybuchowe beczki, obok których pechowcy się znajdowali. Pewnym urozmaiceniem są dość brutalne finishery. Przyznać jednak muszę, że towarzyszące im zabawne komentarze Cliffa za którymś razem przestają być takie zabawne. Samych przeciwników jest kilka rodzajów, jednak w obrębie danego rodzaju wszystkie wyglądają prawie bądź dokładnie identycznie. To oczywiście minus, jednak można do niego przywyknąć. Dodać należy, że na niektóre żywe trupy ledwo zwracamy uwagę, pozbywając się ich jakby od niechcenia, są jednak i takie, które potrafią krwi napsuć. Zwłaszcza pod koniec gry jest ciężko. Przyznam się uczciwie, że po kilkunastu nieudanych próbach przejścia danego etapu, zwyczajnie próbowałem przebiec obok przeciwników, byle do następnego checkpointa. I przyznam się też, że z raz czy dwa mi się ta sztuczka udała.
Komiksowa grafika to jedna z mocniejszych stron tej gry. Złośliwi powiedzieliby, że jedyna. Uczciwie trzeba też dodać, że taka stylistyka zapewne nie każdemu będzie odpowiadać. Od czasu do czasu oczom gracza ukażą się ładnie narysowane, jeszcze bardziej komiksowe, przerywniki. Mi, poza grafiką,  podobała się także fabuła (choć poszła nieco innym torem, niż wynikałoby to z gier Techlandu – żadnego voodoo tutaj nie uświadczysz).

Największe wady gry to, w mojej ocenie, te odjechane sekwencje, które dzieją się w głowie coraz bardziej chorego na umyśle Cliffa, sam – trudny do polubienia – bohater, dwójka jego – równie trudnych do polubienia – przyjaciół oraz konieczność częstego biegania po własnych śladach (backtracking level hard, jak zapewne powiedziałaby młodzież). Można do tego dołożyć również krótki czas samej rozgrywki – w moim wypadku coś ponad 7 godzin (choć spokojnie można go jeszcze skrócić, ale też i nieco wydłużyć). Na wspomniane wady jednak można bez większego trudu przymknąć oczy i – uwierzcie, to możliwe – cieszyć się rozgrywką mimo ich obecności.

Żeby była jasność: to prawda, że gra nie jest arcydziełem. Jest co najwyżej przeciętna. Prawdą jest również, że gdyby nie uniwersum Dead Island, zapewne przeszłaby zupełnie niezauważona. Czy jednak zasłużyła na tak niskie oceny? Według mnie nie. Bardzo trafnie ujął to jeden z użytkowników metacritic. Dokładnych słów nie pamiętam, ale chodziło o coś w rodzaju: „daję dychę, ale tylko dlatego, żeby choć częściowo zbalansować znacznie zaniżone oceny innych recenzentów”. Jeśli, podobnie jak ja, jesteś fanem uniwersum albo zwyczajnie lubisz walkę z zombi, daj grze szansę. Gry w pełnej cenie z czystym sumieniem polecić nie mogę, jednak jeśli ją pożyczysz lub kupisz za jakieś grosze, raczej nie będziesz żałował.

Oceń bloga:
6

Komentarze (2)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper