Umineko: I Got 99 Problems But a Witch Ain't One

BLOG RECENZJA GRY
1108V
Umineko: I Got 99 Problems But a Witch Ain't One
akolita | 13.07.2016, 09:59
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Gdzieś pomiędzy grami a książkami znajduje się nisza, o której wiedzą nieliczni. Jest ona ni to podgatunkiem, ni to samodzielnym bytem, skierowanym głównie do miłośników bałamucenia nieletnich, autystycznych uczennic. Tak, nisza ta nazywa się „visual novel” i nie, opisywane tu Umineko no Naku koro ni nie jest - dzięki Bogu – typowym jej przedstawicielem.

Ba,  Umineko nie tylko jest wyjątkowe z powodu braku treści ściganych z urzędu - wyróżnia się też prezentowanym poziomem, będąc jednym z najlepszych przedstawicieli „czytanek” i przypomnieniem, że czasem coś tym Japończykom się udaje. A skoro ktoś ten symulator "wciskania jednego przycisku" wpisał do Encyklopedii, to czemu nie napisać recenzji?

" target="_blank">Happiness of marionette

 

Jeśli w tytule nie ma gameplay'u, a grafika opiera się na statycznych tłach i sprite'ach postaci, to to, jak wypadnie on w końcowym odbiorze zależy przede wszystkim od fabuły. A ta daje radę i to daje radę bardzo. Całość zaczyna się, gdy obrzydliwie bogata rodzina Ushiromiya zjeżdża się na coroczną rodzinną konferencję. Jak to u bogatych ludzi bywa, konferencja taka nie może się odbywać byle gdzie – na szczęście dla przebiegu fabuły, Ushiromiya są tak obrzydliwie bogaci, że mogli sobie pozwolić na wykupienie całej wyspy Rokkenjima i wybudowaniu tam wielkiej posiadłości w zachodnim stylu. Dodatkowo konferencja roku 1986 (czas akcji) ma wyjątkowo burzliwy przebieg, bo Kinzo, głowa rodu, miał kopnąć w kalendarz już 9 miesięcy wcześniej, co doprowadziłoby do podziału spadku między czwórkę jego kochających dzieci i ich rodziny, z których prawie każde ma akurat problemy finansowe. Jakby tego było mało, poza spadkiem krążą legendy o ukrytych na wyspie 10 tonach złota, jakie Kinzo miał pożyczyć od wiedźmy Beatrice. W tą ostatnią nikt oczywiście nie wierzy, jednak odrzucenie wizji ukrytego skarbu przychodzi już trudniej, dodatkowo zaogniając atmosferę. Zapewne byliście kiedyś na zwykłej uroczystości rodzinnej, w czasie której mieliście ochotę udusić krewnego za to, co mówił/robił – a co dopiero, gdyby w grę wchodziły ogromne pieniądze, prawda?

Gdy więc kilka godzin po rozpoczęciu rodzinnej konferencji tajfun odcina Rokkenjimę wraz z członkami rodziny Ushiromiya i jej sługami (jak to u bogatych ludzi), dość oczywistym jest, że nie wszyscy zdołają ponownie ujrzeć błękit nieba. Tak więc dochodzimy do właściwej części historii, czyli morderstw.  To wokół nich przez większość czasu będzie obracać się fabuła, goniąc od tragedii do tragedii i rodząc kolejne wątpliwości. Czy sprawcą jest ktoś z rodziny lub służby, czy też może przed przybyciem tajfunu na Rokkenjimę dostał się ktoś z zewnątrz? Czy fakt, że kolejne morderstwa zdają się wypełniać epitafium znajdujące się pod portretem Beatrice, jest przypadkiem czy też mamy do czynienia z jakimś rytuałem? I – najważniejsze – czy morderstwa dokonywane w zamkniętych pomieszczeniach mogły być dziełem ludzi, czy jedynie magia pozwoliłaby ich dokonać?

Między innymi takie pytania są stawiane przed Czytelnikiem. Od niego tylko zależy, czy złapie zeszyt i długopis (nie śmieć się!) , i zacznie wysilać dawno nieużywane szare komórki, starając się stworzyć różne teorie, czy też po prostu będzie czytał, czekając na odpowiedzi. A nawet te ostatnie nie zostaną podane wprost, będąc raczej podpowiedziami. Do tego równolegle będziemy się przekonywać, że Ushiromiyowie nie są tak idealną rodzinką, na jaką chcieliby wyglądać i poszczególni jej członkowie mają naprawdę sporo za uszami. 

" target="_blank">Worldend_dominator

Nie, to nie koniec omawiania fabuły, bo nie samymi morderstwami człowiek żyje. Od drugiego rozdziału dochodzi do narracji kolejny „plan”, oderwany od wydarzeń na wyspie, który będzie świadkiem pojedynków Battlera Ushiromiyi, przedstawiciela najmłodszego pokolenia rodu i zwolennika „ludzkiego” sprawcy morderstw, oraz wspominanej już wiedźmy Beatrice, która będzie przedstawiała kolejne morderstwa jako dokonywane za pomocą magii. Będą oni z „góry” obserwować planszę, w jaką zamieniła się wyspa i kłócić o sposób śmierci, która spotyka kolejne ofiary. Ciągłe spory między dwójką, poza byciem naprawdę dobrze napisanymi, pozwolą też na weryfikację własnych teorii, przy okazji przypominając, że przedstawionej narracji nie powinno się wierzyć. Tu wypada nadmienić, że każdy nowy rozdział (tych jest w sumie osiem) to świeży start, a więc kolejne cykle morderstw nie pozwolą się nudzić. Również rozgrywka, choć technicznie rzecz biorąc nie istnieje, z biegiem czasu zyska nowe elementy, jak widoczne powyżej kolorowe czcionki. Wiem, wiem, rozwiązanie iście nowatorskie i przełomowe dla całej branży, jednak zostało na tyle dobrze wykorzystane w budowie odpowiedniego tempa narracji, że nie wstyd mi o tym pisać.

Wraz z kolejnymi rozdziałami opowiadana historia zatacza coraz szersze kręgi (dochodzą nawet kolejne kolory czcionek!), sukcesywnie zwiększając swój rozmach i liczbę wątków, jednocześnie nie tracąc przy tym nic ze spójności opowiadanej historii. Każda, nawet najbardziej błaha scena ma znaczenie, czy to dla poszczególnych postaci, czy też dla głównej narracji – gdyby nie spojlery i fakt, że tylko mnie to interesuje, to rozpływałbym się nad poszczególnymi wątkami niczym masło po toście. To, jak wszystko powoli się zazębia, tworząc logiczną całość z nielogicznych wydarzeń, czy też ustawiczne przypominanie, że ślepe podążanie za przedstawianą narracją jest drogą donikąd… Ach, bez sensu, wymienianie tego wszystkiego jest bez sensu, gdy nie można poprzeć tego żadnym przykładem! A jednocześnie jeśli o tym nie wspomnę, to będę czuć, że nie oddaję Umineko sprawiedliwości.

" target="_blank">Black Lilliana

Przeciągam już dość mocno, ale wspomnę jeszcze o obsadzie. Do czasu, gdy przez ekran przewiną się ostatnie napisy końcowe, Czytelnik będzie miał szansę zapoznania się z ponad 40 postaciami, co jak na tytuł, w którym się wyłącznie czyta i czyta, jest cholernie dużą liczbą. Postaciami, które nie pozwalają ocenić się na pierwszy rzut oka, należy dodać. W zależności od rozdziału i okoliczności będą się one inaczej zachowywać, więc dojście do ich „prawdziwego” charakteru trochę zajmie. Ta sama postać może być przyjacielska i wyluzowana, by gdy indziej machać dookoła karabinem i wysyłać ludzi na pewną śmierć, w międzyczasie praktykując szlachetną sztukę przemocy domowej.

Niestety, jednocześnie jest to jedna z niewielu wad Umineko, bo liczba uczestników czasami prowadzi do wyhamowania akcji. Trudno do końca poczuć horror pomieszczenia, w którym szóstce ludzi wypruto wnętrzności, gdy 10 pozostałych postaci musi kolejno wyrazić swój szok, choćby robiło to w zdawkowych zdaniach. Szczególnie dotkliwe jest to w ostatnich czterech rozdziałach, gdy momentami czuć, że za „kulisami” ustawiła się kolejka do wygłaszania deklamacji. Fakt faktem, najczęściej orientowałem się po fakcie, gdy okazywało się, że teoretycznie krótka scena trwała godzinę, a ja miałem przestać czytać dwadzieścia minut temu. Ja za to (i parę zbyt szczegółowych jak na tą recenzję rzeczy) wyrzuciłem jedynie punkt. ale spotkałem się również z bardziej krytycznymi opiniami.

Na sam koniec tego rozwlekłego segmentu dodam tylko, że całość jest bardzo mocno zwesternizowana, czerpiąc garściami z zachodniego okultyzmu. Nie znaczy to oczywiście, że cała japońskość trafiła gdzie jej miejsce do kosza, jednak jest ona tutaj dość mocno stonowana, pozwalając uniknąć powielania typowych dla ichniej popkultury schematów.

" target="_blank">The dark and crazied requiem of purgatory

Teraz następuje ten moment, w którym normalnie opisywałbym technikalia danego tytułu. A więc - twórcom tytanicznym wysiłkiem udało się dobrze zoptymalizować swój tytuł, który pójdzie na wszystkim (sam czytałem na tanim tablecie). Jeśli zaś chodzi o styl graficzny, to za jedyny słuszny uznaję ten przygotowaną na potrzeby konsolowych portów, która widać na okolicznych screenach. Wszelkie inne wykoślawieńce są wypadkiem przy pracy i tyle. Nie przyglądajcie się im zbyt długo, inaczej one zaczną przyglądać się Waszej duszy.

O udźwiękowieniu będzie najprościej napisać, że jest genialne - i czynię to z pełną świadomością tego, jak wyświechtanym stało się to określenie. Ścieżka dźwiękowa została przygotowana przez kilku kompozytorów, z których każdy przygotował znacząco różniące się od siebie utwory, jednocześnie zachowując bardzo wysoki poziom całości. Zresztą nie musicie wierzyć mi na słowo, bo wszystkie bezsensowne śródtytuły prowadzą do odpowiednich ścieżek na Jutubie. Słowo zachwytu należy się też dialogom, nagranym (znów) na potrzeby portów konsolowych i przeportowanym przez fanów na PieCa. Sam nie jestem szczególnym fanem brzmienia języka japońskiego i tym bardziej go nie rozumiem, tutaj jednak nie miało to znaczenia. Całość brzmi jak dobrze dofinansowane słuchowisko radiowe, w którym mogę nie rozumieć o czym konkretnie jest mowa, za to idealnie słyszę emocje w poszczególnych głosach. To, ile o poszczególnych postaciach da się powiedzieć już z samego sposobu, w jaki mówią w konkretnych sytuacjach... Cudo.

" target="_blank">Liberated Liberator

Podsumowując, Umineko na pewno jest bardzo ważnym przedstawicielem swojego gatunku. Są ludzie, którzy się odbili, ja jednak nie żałuję ani jednej godziny, jaką spędziłem na czytaniu. I choć przy końcu tempo zwalnia, to jeśli tylko lubicie czytać, tolerujecie japońszczyznę i nie robi Wam różnicy, czy jest to gra, czy nie - w takim wypadku bardzo polecam. I choć tytuł ma już swoje lata, to wciąż toczą się wokół niego żywe dyskusje. Nie tylko o tym, co DO CHOLERY stało się na Rokkenjimie w 1986, ale również dotyczące poszczególnych rozdziałów. Zawsze znajdzie się miejsce dla nowicjuszy, by ich teorie zostały zmieszane z błotem wsłuchane przez ludzi, którzy do dziś mają traumę po lekturze. Szczególnie teraz, gdy pierwsze cztery rozdziały w końcu ukazały się oficjalnie na Steamie (choć tu radziłbym poczekać, aż moderzy zrobią swoje. O ile odbiór tamtego stylu graficznego to kwestia gustu, to bez głosów tytuł wiele traci)  i zrobili - kupienie biletu w jedną stronę na wyspę nigdy nie było prostsze. A kto wie, może zdołacie z niej wrócić?

Żartuję, tytuł nikogo.

 

" target="_blank">tsurupettan

Oceń bloga:
0

Atuty

  • Zmarnowałem tyle życia na czytanie tego i nie żałuję
  • Udźwiękowienie
  • O reszcie pisałem w recenzji

Wady

  • Momentami elementy fantastyczne historii
  • Zbyt dużo postaci pod koniec
  • NIezgodność z 5-tym punktem dekalogu Knoxa
akolita

akolita

Kill witches, get bitches.

9,0

Komentarze (9)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper