Będzie o MAŁOŚCI (SPOILERY!)

BLOG
703V
Będzie o MAŁOŚCI (SPOILERY!)
Kuba_Sobek | 08.11.2017, 14:59
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.
BLADE RUNER 2049 traci trochę narracyjnie przy drugim podejściu. Niezmiennie zachwycają wizualia. Natomiast zyskuje, o dziwo, sfera audialna. Muzyka i sound design zdają się lepiej poukładane, kiedy film odbiera się bez balastu sentymentu do "jedynki" dźwiganego na garbie hipokampa. Drugi seans skończył się przed północą, a oblane mgłą i podświetlone na czerwono, niebiesko wieżowce Warszawy widziane z Wybrzeża Szczecińskiego dawały namiastkę Los Angeles przyszłości.
Kiedy względną, jak na warunki stołeczne, ciszę, rozrywa wycie ścigaczy przeprocesowane przez tunele i akustykę metropolii to jak w mordę strzelił ten sam cyberskowyt, którym przecięto "vangelisowe" akcenty w soundtracku BLADE RUNNER 2049. Ale ja nie o tym.

Przy drugim podejściu bardziej skupiłem się na Luv. Tej niepoprawnej Miłości nieprawidłowo zapisanej. Wydawała się wcześniej płaską kopią TERMINATORA, ale tak naprawdę okrutną motywację kobiety nakreślono bardzo jasno. Jej historia opowiada po prostu o miłości szczególnej - takiej do starotestamentowego Boga. Bezkrytycznej. Oddanej. Bywa, że okrutnej właśnie.
 
Tyrell zabrał zagadkę "nieśmiertelności" do grobu, czym doprowadza Wallace'a do szału. Płodność... słowo-klucz. Jaki z niego bóg, kiedy nie może powiedzieć swoim replikantom: Idźcie i rozmnażajcie się? Gdy Niander Wallace bada dopiero co wypluty z kadzi okaz nowej replikantki i w poczuciu porażki rozpruwa jej brzuch, to robi to dlatego, że ta nędzna w jego mniemaniu istota okazuje się kolejnym bezpłodnym dzieckiem niezdolnym do replikacji przez rozmnażanie. Czyli niepotrzebnym, bo Wallace myśląc o kolonizacji nowych planet, rozważa istnienie replikantów tylko w kategoriach przetrwania ogółu. Przybiera pozę boga ze starych religii wymuszających na wiernych stosowanie się do surowych zasad. Jak w społecznościach pasterskich Bliskiego Wschodu, które narażone na kaprysy natury i kontakt z wrogimi grupami, musiały wypracować zestaw imperatywów. Takich jak: "Nie kradnij". Bo kradnąc, narażasz naszą społeczność. "Nie cudzołóż", bo wywołasz konflikt w naszej społeczności i ktoś będzie musiał zginąć, a przez to nas osłabisz. Jednostki w tym równaniu nic nie znaczą. Liczy się przetrwanie. Kontynuacja linii genetycznej. Doskonalenie gatunku.
 
Wracając do XXI wieku – w tym boskim równaniu jednostki ułomne, jak wspomniana bezpłodna replikantka, nie pełnią żadnej użytecznej funkcji. To niepotrzebne chromosomy. "Nie wypada aniołom pukać do bram niebios bez daru" – mówi Niander Wallace do Luv. (cytuję z pamięci). Tym darem ma być płodność. Dzieci. Niebiosami są pozaziemskie kolonie, czyli magnum opus Wallace'a, który przecież myśli o sobie już teraz jak o bogu zaludniającym nowe światy własnymi "aniołami". Deckard pyta go: "Masz dzieci?". "Miliony" – odpowiada buńczucznie Wallace. Luv pochodzi jeszcze z linii bezpłodnych, niedoskonałych replikantów i dlatego łapie haczyk rzucony jej na odchodne przez jej Pana. Tuż po tym, jak ten zawiedziony zabija dopiero co narodzoną "siostrę", Luv świadkując tej sytuacji, dostaje motywacyjnego kopniaka. Bo choć jej poletko nigdy nie obrodzi życiem, to otrzymuje szansę innego rodzaju – odnajdź dla mnie dziecię zrodzone z dwójki replikantów, a bramy niebios otworzą się także dla ciebie. Nie przebieraj w środkach! Odrzuć człowieczeństwo w imię wiary. Wiary we mnie. Jak stary Bóg wystawiał na próby postaci biblijne. Tyle, że Wallace to skrzywiony Jahwe egocentryzmu i pychy.
 
Luv wpada w spiralę paradoksu ścieląc swoją ścieżkę trupami, by odnaleźć i uratować poczętego replikanta, którego wszyscy inni chcą wymazać z kart historii. Bo ludzkość już czuje na karku oddech doskonalszych od siebie ludzi z kadzi. Luv zabija porucznik LAPD, która tak samo chroni własny gatunek. Ale dla replikantki to tylko nędzna służbistka reprezentująca wszystko, co najgorsze w ludzkości. Mamy podział – My i Oni. "Onych" można zabijać. Nie dzielimy z nimi wiary. Pan Wallace nie będzie miał nic przeciwko. Bo chodzi przecież o życie nie do podrobienia – replikanta z łona. Istotę bardziej ludzką niż ludzie. Nieważne, że nie pochodzi on z łona Luv – kobieta w zasadzie przysposobiła to dziecko już w chwili, kiedy Wallace kazał je odnaleźć. Dostarczy to cudowne dziecię, dzięki któremu Pan zaludni nowe światy i zasiądzie na tronie ludzkości. Nowej ludzkości. Postludzkości. "Jestem najlepsza" – mówi Luv, kiedy wydaje jej się, że pokonała już Agenta "K". Najlepszy Anioł. Ego. Brutalna siła... płacząca po każdym mordzie dokonywanym dla swego boga. Odarto ją z człowieczeństwa w imię darwinizmu. To nie jest płacz taki, jak Roya Batty'ego, który w ostatnich minutach życia pojmuje, czym jest człowieczeństwo i oszczędza Deckarda na dachu Bradbury Building w pierwszej części BLADE RUNNERA. Jej łzy ciekną korytem patologii kolektywizmu, którego się od niej wymaga i takie też, wspólnotowe, jest jej rozumienie dobra - to wszystko to, co ucieszy jej Boga. A Bóg, Niander Wallace, jest okrutnym darwinistą. Luv tego nie rozumie i stąd jej tragizm. Jaki bóg, takie dzieci. Wyrodne. Swoją drogą – zabijając dziesiątki brutalnych złomiarzy atakami rakietowymi z nieba, nie mrugnęła okiem. Luv odegrała tu rolę wykonawcy bożej kary. Długiego ramienia bożego gniewu. Gdybym był złośliwy, to przetłumaczyłbym LUV, jak Łoziński w pierwszych, polskich wydaniach DIUNY zrobił z Fremenów zrobił Wolan. Pozwalając sobie na bezczelną translacyjną swawolę z LUV wyszłaby mi nie Miłość, a MAŁOŚĆ. Mały jest bóg zabijający własne dzieci. To Mao i Stalin.
 
Tej Miłości znajduje się w filmie więcej, a "K" spokojnie można nazwać drugim Roy'em Batty'm, mimo że jego humanitarne odruchy wzięły się najpewniej z wszczepionych wspomnień, podczas gdy te Batty'ego z doświadczenia własnego. Podobnie, za drugim podejściem dopiero wychodzi na jaw ciekawostka w odpowiedzi Deckarda zapytanego, czy jego pies liżący whisky z podłogi jest prawdziwy. "To jego zapytaj" – mówi Deckard do "K". Sam pies bowiem ma prawo określić, czy jest prawdziwy, czy nie. Chodzi oczywiście o to, czy zwierzak jest syntetyczny i to jest taki trochę dylemat z MATRIXA. Jeśli to, co jem pachnie i smakuje jak kaczka, to jest to kaczka. Podobnie ma się zapytanie o prawdziwość uczuć wirtualnej Joi, sztucznej inteligencji zdolnej imitować ludzkie zachowania do tego stopnia, że "K" zaczyna wierzyć w jej autentyczność, mimo że wirtualna dziewczyna jest po prostu masowym produktem skierowanym do samotnych mężczyzn. Tylko że właśnie – imitować, czy już przeżywać? Czy jej przedśmiertny okrzyk "Kocham Cię" rzucony do "K" tuż przed wyłączeniem jej "świadomości" był prawdziwy, czy to tylko wypadkowa samorozwoju sztucznej inteligencji? Jej własna, wewnętrzna replikacja i modernizacja linijek zerojedynkowego kodu? A co z Ziemią? Kto właściwie na niej pozostał prócz nizin społecznych? To już temat na druk uniwersytecki.
 
A propos druku – Rebis wydał właśnie "Blade Runner. Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?" w manierze wcześniejszych wydań DIUNY, czyli w twardej oprawie z obwolutą i pracami Wojciecha Siudmaka w środku. To raczej dobra inwestycja. W papier. Bo jak nastąpi Zaciemnienie i cała "cyfra" wyparuje, to tylko papier nam zostanie nienaruszony. Bo rękopisy nie płoną, że tak sobie pozwolę nawiązać trochę z czapy do ruskiego klasyka.

Kuba Sobek
Oceń bloga:
12

Komentarze (3)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper