Insert Coin, czyli okres świetności salonów arcade w Polsce.

BLOG
854V
Smackin_88 | 16.04.2014, 16:44
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.


Starsi czytelnicy PSX EXTREME pamiętają zapewne popełniony 12 lat temu, kultowy już tekst "Zapach ośmiu bitów" duetu Ściera i Hiv, w którym to odbywają nostalgiczną podróż w początki swojej fascynacji elektroniczną rozrywką. Czy dziś ktoś wspomina jeszcze niezwykle popularne swego czasu maszyny arcade?

Przecieranie szlaku

Każdy z nas w swojej "kartotece Gracza" ma w pamięci głęboko zakorzeniony moment, kiedy ziarnko pasji zasiane podczas pierwszego obcowania z tym niezwykłym medium przerodziło się w hobby pielęgnowane latami. Dziś granie stało się czymś zupełnie powszechnym, nieodłącznym elementem kultury masowej, a Gracze z wieloletnim stażem nie są już dominującą częścią rynku. Wejście w posiadanie upragnionej konsoli nie wiąże sie już z wykartkowaniem bajońskiej sumy, więc droga do realizacji upragnionego zakupu jest znacznie łatwiejsza niż to miało miejsce 15- 20 lat wstecz, a półki sklepowe wręcz uginają się pod naporem sprzętu i pudełek z grami. Na początku lat 90- tych, jeszcze przed debiutem będących pozniej na fali Playstation, Saturna i Nintendo 64, sytuacja wyglądała zgoła odmiennie, nie było więc mowy o dostatecznym nasyceniu rynku, który w ówczesnym czasie był dopiero w początkowej fazie rozwoju. Nieliczni szczęśliwcy mogli cieszyć się w domowym zaciszu stacjonarnymi komputerami pokroju C64 i Amigi, a granie na pojawiających się jak grzyby po deszczu klonach NES-a dopiero zyskiwało swoich zwolenników. Można śmiało rzec, że ta forma spędzania wolnego czasu była przeznaczona jedynie dla ściśle określonej grupy, nie znaczy to jednak że brakowało złaknionych posmakowania tego rodzaju rozrywki. Na ten okres przypadł właśnie trend wspólnych nasiadówek i ślimania przed ekranem z którego wyłaniały się nieznane dotąd horyzonty. Kto miał okazję uczestniczyć w tym zjawisku patrząc przez pryzmat swojego dzieciństwa, zapewne z sentymentem wspomina owe przeżycia. Łapiąc bakcyla na granie, konieczność posiadania na własność czegoś, co widziało się u kolegi stawała się często nadrzędnym celem w drodze do zgłębiania tajników nowych zainteresowań. Przeciwności losu w postaci rodziców patrzących nieprzychylnym okiem na to hobby, a co za tym idzie trudność w zgromadzeniu środków bynajmniej nie ułatwiała jego realizacji. Trzeba więc było szukać alternatywy ułatwiającej kontakt z grami. W owym czasie zbawienne okazały się wszelkie przybytki wypełnione intrygującymi maszynami, z pulsującymi na wszystkie możliwe kolory ekranami, zwane dumnie salonami Arcade.

Daj na blachę! 

Jako kilkuletni fascynat z ciekawością poszerzałem horyzonty swoich zainteresowań. Oprócz współdzielenia czasu z rówieśnikami na przysłowiowym trzepaku i uganiania się za piłką moją uwagę absorbowały również gry. Nie miałem jednak wtenczas możliwości posiadania stacjonarnego sprzętu. Między innymi z tego powodu regularnie odwiedzałem osiedlową "budę", w której dzwięk idealnie sprasowanego żetonu spadającego na dno automatu napawał mnie radością. Nie od początku jednak byłem czynnym uczestnikiem zmagań, już sama obserwacja lokalnych bywalców wprawiała mnie w zachwyt, a jednocześnie budziła niemałą konsternację. Pierwsze spojrzenie na lekko przybrudzony pulpit porównałbym dziś do wręczęnia pada komuś kto ma okazję pierwszy raz dzierżyć go w dłoniach. Atmosfera jaka panowała w tym mało przestronnym i często dusznym przybytku, niejednokrotnie odbiegała jednak od spokojnej, spotkać bowiem tam można było ludzi o różnym temperamencie. Nie wszystkich spośród nich skategoryzował bym jako prawdziwych zapaleńców, a ich obecność w tym miejscu była raczej podyktowana chęcią zapełnienia czasu z braku lepszych zajęć. Każdy lokal tego typu typu posiadał więć swoich "bossów" skutecznie drenujących kieszenie tych, którzy z racji wieku, a przede wszystkim wzrostu ledwie sięgali wzrokiem automatowego ekranu. Do takich szczawików należałem i ja, a niechęć do pasożytowania innych na moich ciężko uciułanych funduszach często odbijała się przykrymi konsekwencjami, choćby w postaci spuszczenia powietrza z kół BMX'a którym wybierałem się na growe wojaże. Bardziej krewcy zawodnicy na widok napisu "Continue?" i licznika nieubłaganie odmierzającego czas na kolejne wrzucenie żetonu wyrażali swoją dezaprobatę odciskując swoją podeszwę na bezbronnym automacie. Prowadziło to często do licznych utarczek z właścicielem wydającym krążki. Ten zaś często był podejrzewany o niecne praktyki mające na celu śrubowanie poziomu trudności gier, naturalnie aby pod koniec dnia wyjąć z dna maszyny satysfakcjonującą go ilość monet. Apogeum i dniem w którym stężenie decybeli i niecenzuralnych słów przekraczało dozwolone wartości była Niedziela. Powód był oczywisty- lokalna gralnia była umiejscowiona zaledwie kilkanaście metrów od kościoła, więc jak łatwo się domyślić pokusa zamienienia kilku srebrników przeznaczonych na tacę, na kilka chwil rozrywki dla wielu była nie do odparcia. 

Wśród istnej mieszanki osobowości doprowadzającej niejednokrotnie manipulatory do wrzenia, natrafić można było również na jednostki wzbudzające podziw poziomem prezentowanych umiejętności. Należy dodać, że ukończenie jakiejkolwiek gry na jednym kredycie stanowiło wyczyn godny obudzenia się bez kaca po tanim winie, które swoją drogą było ulubionym środkiem zwiększającym immersję lokalnej gawiedzi. Z miejsca przypomina mi się gra pt. "Hook", która umożliwiała ponowne jej rozpoczęcie od początku po wcześniejszym ukończeniu. Bardziej sprytni wykorzystywali oczywiście ten fakt, przekazując stery kolejnemu chętnemu, odzyskując tym samym wrzucony godzinę wcześniej krążek.Większość tytułów była jednak bezlitosna i nastawiona na jak najczęstsze obdarowywanie monetami, jak chociażby koszykówka "Street Hoop", która w przypadku upłynięcia czasu na rozegranie kwarty, zatrzymywała w locie zawodnika wykonującego wsad, uniemożliwiając mu jego dokończenie. Dużym współczynnikiem oblegania cieszyły się pudła umożliwiającę grę w kooperacji. Szlagierami w tym aspekcie były tytuły takie jak "Final Fight", "Violent Storm", czy tytuł który wspominam ze szczególnym rozrzewieniem- "Cadillacs and Dinosaurs". Był on zresztą powodem niemałego zamieszania z udziałem mojego kolegi i mnie poczas szkolnego wyjazdu na Zieloną Szkołę. Podczas jednej z wycieczek odłączyliśmy się od grupy, swe kroki kierując do jednej z nadmorskich gralni, gdzie w oparach smażonego dorsza beztrosko oddawaliśmy się wirtualnej rozpuście, z amoku otrząsając się dopiero po przehulaniu całego dziennego limitu przeznaczonego na gofry, jak gdyby nigdy nic wracając do ośrodka, czekając na burę od wychowawczyni. Oprócz piasku piasku pod paznokciami wróciliśmy jednak bogatsi o niezapomniane przeżycia.

Poszukując nowych wrażeń z czasem udało mi się odkryć kolejny przybytek usytuowany tym razem na lokalnym dworcu kolejowym.To właśnie w tym miejscu po raz pierwszy zapoznałem się z takimi klasykami jak "Metal Slug", "Punisher", czy przełomowy na owe czasy "Tekken". Nieodłącznym akcentem podczas składania tam wizyt stały się atrakcje pokroju przedzierania się przez watahę okolicznych rezydentów peronowych ławek, tudzież nasłuchiwania dzwięków cygańskiego akordeonu. Co ciekawe, wszystkie automaty tam stojące były zaopatrzone w identyczny wrzutnik na żelastwo w falistym kształcie, co skutecznie zapobiegało wszelkim próbom wrzucania ich i ponownego wyciągania metodą "na wędkę". Rotacja tytułów tam dostępnych była dość regularna, co nieustannie zapewniało przypływ zainteresowanych.- od punkowców w wypolerowanych glanach po oczekujących na swój pociąg pasażerów. Dziś, po kilkunastu latach nie słychać już tam dzwięku miarowego uderzania w przyciski, a jedynym elementem tamtego krajobrazu pozostał pisk szyn wywołany hamującym taborem. 

To gdzie ten klimat?

Szybki rekonesans nie pozostawia złudzeń- tamten okres został dawno spięty ciasną klamrą przeszłości, a nielicznymi miejscami w których można zakosztować jeszcze namiastki arcade'owego grania pozostają letnie, nadmorskie przybytki, choć i one przepełnione są w większości urządzeniami mamiącymi możliwością wygrania podróbki Iphone'a lub też złapania wypełnionego watą pluszaka. Wraz z przełomem wieków konsole stacjonarne zyskiwały na popularności, więc salony musiały ustąpić im miejsca, co było naturalną koleją rzeczy. Choć nie brak oczywiście pasjonatów posiadających te kultowe maszyny w swoich zbiorach, sukcesywnie przywołujących ducha dawnych czasów. Pewną alternatywą pozostaje emulator MAME, jednak z wiadomych względów nie oddaje on emocji towarzyszących własnoręcznemu zapełnianiu automatu brzeczącymi monetami. Tytuły te sprawiają sporo radości nawet dziś, a swego czasu były dla mnie zjawiskiem zupełnie nowym, świeżym niczym wyciśnięty rankiem sok z pomarańczy. Będę więc wspominał tamten czas jak i same gry jako ważny element ukształtowania mnie jako Gracza.                                                                                                                             

 

Oceń bloga:
16

Komentarze (10)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper