Wakacyjne granie czyli Z życia gracza 4#

BLOG
715V
brama84 | 08.08.2014, 18:16
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Okres urlopowy to dla mnie, paradoksalnie, okres wytężonej pracy i maksymalizacji niedostatku wolnego czasu. Wszak tych co na urlopach ktoś musi zastąpić. I tym kimś jestem ja.

Wóz DrzymałyA przynajmniej u mnie w pracy, bo gdzie indziej są od tego inni (na szczęście :-) ). Dlatego musicie mi wybaczyć nieco rzadsze wpisy – przy ograniczonym bardziej niż zwykle czasie, gdy zachodzi konieczność wyboru – pisać czy grać zazwyczaj stawiam na to drugie. Ale dzisiaj nie o tym będzie.
 
 
 
Wbrew różnym przeciwnościom udało mi się już wyskoczyć z moją Lubą na kilka dni nad może. Tak samo jak wszędzie, również na „wyjeździe” moja natura gracza dawała o sobie znać. Do plecaka powędrowały koszulki z motywami z ulubionych gier; aby zgolony na łyso czerep nie przysmażył się za bardzo na słońcu świetnie nadała się czapka Watch-Dogs, do kompletu z bandaną aby nikt mnie nie rozpoznał podczas hakowania :-). A tak serio, wzięty dla zgrywy „gangsterski” element garderoby przydał się – Kołobrzeg powitał nas deszczem i wichurami, więc bandana świetnie posłużyła jako szalik. Osłona dla gardła była konieczna bo brało mnie przeziębienie. Na szczęście następne dni to już bardzo fajna pogoda. Tyle o garderobie. Za to do podręcznego bagażu wrzuciłem PS Vitę.  
 
 

Jak grać, premierze, jak grać? Na urlopie.

 
 
Tym, którzy zaczęliby się teraz pukać w czoło wyjaśniam – konsolka powędrowała ze mną nie po to by grać a plaży (co swoją drogą lejące żar na ziemię słońce i tak by uniemożliwiło) czy w zaciszu wynajętego pokoju.  Nie, dla mnie to równie bez sensu (no i dziewczyna za żadne skarby by na to nie pozwoliła, zresztą jej stosunek do gier to temat na osobny wpis). Wakacje są po to by wakacjować  – czyli korzystać z tego, czego się nie ma w domu. Ale pięciogodzinną podróż pociągiem relacji Poznań – Kołobrzeg trzeba jakoś przetrwać. I tu kieszonsolka sprawdza się nad wyraz dobrze. 
 
Sly Cooper Theves in TimeGrzechem byłoby nie wypróbować najnowszego nabytku z PS+(najnowszego na tamten moment bo oferta lipcowa dopiero maiła wejść w życie), czyli Sly Cooper Thieves in Time. Albo raczej Złodzieje w czasie bo niestety oferowana w usłudze wersja zawiera co prawda kilka wersji językowych do wyboru, ale żadna nie była angielską. Zmuszony byłem więc grać z polskim dubbingiem, czego na ogół nie znoszę. Doceniam pracę włożoną przez Jarosława Boberka i jego kolegów po fachu, ale wolę oryginalną ścieżkę dźwiękową zamiast słuchać jak postacie w grze mówią głosami z bajek dla dzieci. Powiedzmy jednak, że w tej  konkretnej grze nie drażniło mnie to aż tak bardzo – w końcu postacie w tej platformówce i tak są jak żywcem wyjęte z kreskówki (a nawet powstaje film animowany z ich udziałem).
 
Sly Cooper Złodzieje w czasie
Zatem ucinając sobie w ten sposób część z godzin spędzonych w pociągu, po przejściu kilku etapów w grze mogę stwierdzić, że panowie z Sanzaru Games wykonali dobrą robotę. Konwersja na przenośna konsolę prezentuje się bardzo dobrze, gra wygląda świetnie, spadków animacji nie zauważyłem, jest płynnie, kolorowo i bajkowo. Fajnie, że gra prezentuje sobą inny, niż typowy dla platformówek 3D, styl rozgrywki. Thieves in Time to skradanka, więc o frontalnym ataku na przeciwników nie ma mowy, należy ich omijać i w miarę możliwości okradać. Skradanka, ale mocno uproszczona tak by nawet najmłodsi nie mieli problemu z wykiwaniem strażników. Niestety tu wychodzi skierowanie gry właśnie do najmłodszych co objawia się stosunkowo niskim poziomem trudności i ślamazarnym tempem. Dla fanów gatunku i tak pozycja obowiązkowa, ale ja osobiście zauważyłem, że znacznie bardziej niż rozbudowane platformery 3D leżą mi, może prostsze w założeniach, ale bardziej dynamiczne i trudniejsze platformówki 2 czy 2,5D. Takie jak kultowy Crash Bandicoot, Pandemonium (pamięta ktoś?) czy Rayman Origins i Legends – żeby wymienić coś ze świeższych tytułów. Tym niemniej ze Sly’em bawiłem się dobrze
 

 

Salon uciech wszelakich

 
 
Jakoś dojechałem i oto byłem na miejscu. Leżakowałem na plaży, wcinałem ryby, kebaby, lody i co tam się jeszcze wcina nad morzem. Bonus +2 do wagi :-( . Ale równocześnie wciąż rozglądałem się za „Wozami Drzymały”, czyli słynnymi budami pełnymi automatów z grami komputerowymi. Określenie wzięło się stąd, że wiele z tych "Salonów Gier Komputerowych" mieściło się w cyrkowych wozach bardzo podobnych od tego, którym zasłynął Michał Drzymała, a który stał się symbolem polskiej walki z niemieckim (pruskim) zaborem.
 
 
Znalazłem… no prawie. Udało mi się w ostatni dzień namierzyć namiot z szyldem szumnie głoszącym „Salon Gier”. Namiot dość duży a mieściła się w nim spora ilość... stołów do cymbergaja, których i tak było wszędzie pełno, nawet na plaży; rząd oszukańczych automatów oferujących naiwnym możliwość (nie)wyciągnięcia maskotki za pomocą mega-luźnej mecha-dłoni czy (nie)wygrania innej nagrody, których też wszędzie było pełno. Oprócz tego, jakby na doczepkę, w narożniku stały cztery, tak aż CZTERY, automaty arcade. Zapomnijcie o kultowych maszynach z Mortal Kombat, Street Fighter czy Tekken. Nie ma też Metal Slug’a czy innych beat’em’upów tudzież shooterów takich jak House of The Dead czy Revolution X. Nic z kultowych tytułów. Oto co było: „symulator” samochodowy Dead Heat, Super Bikes 2 z atrapą motoru, obciachowe Sea Adventure oraz Terminator Salvation czyli strzelanina na szynach oparta na najgorszym filmie ze znanego uniwersum. Za to dobrze wykonana, z fajnymi pukawkami, na wypasie.
 
 
wakacyjne granie w salonie gierA że miałem z całego wyjazdu jeszcze całe siedem złotych w kieszeni to bez namysłu wrzuciłem piątaka, co dało mi 4 kredyty. Krótkie intro, klimatyczna muzyczka i wskakujemy w buty Johna Connora. Spluwa przyjemnie ciąży w dłoni, oprócz spustu przewidziano też przycisk granatnika oraz możliwość manualnego przeładowania wciskając magazynek (co i tak nie było potrzebne, bo John przeładowywał automatycznie). Spodziewałem się, że te 4 życia polecą błyskawicznie, ale tak nie było: pierwszą misję przeszedłem na dwóch i rozkręcałem się. Wyczaiłem system – wróg, który miał mi właśnie zadać obrażenia podświetlał się na czerwono i wystarczyła celna seria by tego uniknąć (jak widać wszechobecne ułatwienia nie ominęły też automatów arcade). Rozgrywkę utrudniało odbite światło, które sprawiało, że ekran nie był całkiem czytelny, oraz straszna duchota – po kilku minutach byłem zlany potem. Jednak w trakcie rozgrywki wydarzyło się coś, co podniosło mi poziom adrenaliny jak jeszcze żadna gra komputerowa.
 
 

Walka na śmierć i życie

 
 
wakacyjne granie w salonie gierDruga misja, kanały, z wody wylatują na mnie jakieś wężowate roboty, mimo letniego ubioru – t-shirt i krótkie spodenki – pocę się masakrycznie. Nagle czuję coś na łydce, patrzę – a, spoko, szerszeń… Co k…!?! SZERSZEŃ?!? Ogromne bydlę, do dziś się zastanawiam jakim cudem jeszcze mam nogę, przecież spokojnie mógłby ją odgryźć i odlecieć z nią do gniazda nakarmić młode. Czy co tam robią szerszenie z odgryzionymi nogami turystów. Od dziecka panicznie boję się pająków czy os, o bąkach nie wspominając. Jakoś udaje mi się z tym żyć, oswoiłem się nieco, ale szerszeń? Paniczna ucieczka jaką normalnie bym zastosował niestety nie wchodziła w grę – raz, że zostały mi jeszcze dwa kredyty i szkoda by ich było (jestem Poznaniakiem); dwa, że zbłaźniłbym się przed dziewczyną, która obserwowała grę raz po raz robiąc mi zdjęcia; a trzy, że wtedy najpewniej wkurzony owad zwyczajnie złapałby mnie swoimi odnóżami i odfrunął, ze mną dyndającym do góry nogami, do gniazda.
 
 
Szczęśliwie gry komputerowe przygotowały mnie na atak zmutowanych insektoidów, więc zachowałem zimną krew. Na spokojną prośbę „WEŹ MI GO! BŁGAM!” ma Luba nie wyraziła entuzjazmu, musiałem więc sam sobie radzić. Udało mi się go strząsnąć z nogi, ale skubaniec wracał. Najwyraźniej wydawało mu się, że akurat ja jestem smaczny. Wykorzystałem moment gdy był tuż nad podłogą i zadeptałem gnoja. Dopiero po trzecim laczku wyzionął ducha – taka to była zmutowana bestia – a ja mogłem wrócić do rozgrywki. Niestety podczas całej tej kabały (mimo, że ciągle strzelałem na oślep w stronę ekranu – multitasking pełną gębą :-) ) straciłem sporo życia i drugiej misji już nie ukończyłem. Pierwotnie chciałem jeszcze wypróbować symulator samochodowy, ale dałem sobie spokój (na wypadek gdyby było ich więcej). Zaoszczędzone w ten sposób dwa zeta przeznaczyłem na zimną mineralkę na uspokojenie.
 
 
Taką oto przygodą życia zakończyły się moje wakacje w Kołobrzegu, czasu do pociągu już wiele nie zostało, więc szybko do pokoju, po rzeczy i na dworzec. Część podróży ponownie umiliłem sobie grając, część śpiąc a część zwyczajnie rozmawiając z ukochaną (to, że nie pomogła mi z szerszeniem już jej wybaczyłem). Wracałem zadowolony – tak z wyjazdu, jak i faktu, że w domu czekała, zakupiona tuż przed wyjazdem, PlayStation 4 z Watch_Dogs w czytniku. Szkoda tylko, że „Salon Gier” okazał się takim rozczarowaniem, będąc na urlopie zawsze szukam takich miejsc, gdzie czas się zatrzymał i można pograć w arcade’owe szpile jak za dawnych lat. Kołobrzeski salon miał na stanie zdecydowanie za mało gier a za dużo szerszeni. A może wy znacie jakieś wakacyjne miejsca, gdzie zachowały się jeszcze dawne salony gier, Wozy Drzymały w swojej pierwotnej czystej postaci?
 
 
Poprzednie wpisy z cyklu znajdziesz tutaj.
 
Z kolei "The Last of Us Remastered - kotlet czy nie kotlet?" to nowy tekst na moim blogu ograny. Znajdziesz go tutaj: http://ograny.blogspot.com/ na samej górze. 
 
Profil mojego blogu na Facebooku znajdziesz tutaj  – potrzebuję jeszcze kilkanaście lajków żeby odblokować jakieś statystyki, więc do dzieła ;-)
 
 
Oceń bloga:
10

Zabierasz sprzęt do grania na wakacje? Dajesz inny wyraz swojego hobby?

Zabieram. I wszystko co tylko z grami związane.
31%
Nie zabieram, ale staram się wyróżnić na tle innych - koszulki, gadżety...
31%
Zabieram, ale gadżety zostają w domu.
31%
Nie wychylam się, udaję normalsa
31%
Pokaż wyniki Głosów: 31

Komentarze (6)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper