Miłość platyniczna

BLOG
2166V
Miłość platyniczna
Slesz | 13.01.2014, 18:52
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

To będzie krótka historia z morałem. Historia gracza, wspominki poniekąd, ale nie takie zwyczajne.

Każdy ma te same lub zbliżone wspomnienia dotyczące wielu gier. Gdy przechodziłeś Another World, to widziałeś to samo, co ja. Gdy kończyłeś Metal Gear Solid, widziałeś jedno z dwu zakończeń – ja też. Serce Ci szybciej zabiło przy rekordowym przelocie w River Raid, a księżniczka wciąż była w innym zamku? Co Ty nie powiesz? A gdy kończyłeś drugi raz Chrono Crossa... cóż, to może trochę gorszy przykład, ale zgrubsza mieliśmy spore szanse na spisanie bardzo zbliżonych doświadczeń i wrażeń odnośnie gamingu. I tu tkwi moja nadzieja, że i to doświadczenie, które postaram się ze szczegółami opisać, również podzielisz.

 

Czasy polskich podróbek NESa i Atari 2600 to czasy mojego dzieciństwa. I co za tym idzie, mocnego uzależnienia od łaski i niełaski rodziców. To oni z zaciekawieniem kupili Atari 2600, przy którym siedzieliśmy całą rodziną wraz z gośćmi. Fizycznie to nie było oryginalne Atari, to była jakaś podróba, a gry miała wbudowane. I było ich dużo. Wydatek był jednorazowy.  I mnie się bardzo spodobało i to dla mnie kupili najnowszy wówczas komputer. Najlepszy, jaki na rynku istniał, czyli Amigę 600 z 1MB RAM. Ile ich to kosztowało? Nie mam pojęcia, ale podejrzewam, że musiało zaboleć.

 

 

Było to przed rokiem 1994. Młodsi zapewne zapytają: jakie to ma znaczenie? Starsi wiedzą doskonale. Internet był wówczas tylko dla zapaleńców. Dla nas go nie było. Istniały takie czasopisma, jak Top Secret, Secret Service, Gambler. A każdym opisywana masa gier. Czytanie tych recenzji rozbudzało wyobraźnię, każdy screen był obmacany 10 razy.

 

Zdobycie upragnionej gry mogło odbyć się na kilka sposobów. Mogłeś kupić od ziomka ze sklepu, skopiować od kogoś albo jakimś cudem znaleźć i kupić oryginał. Rok 1994 mocno ograniczył nam tę pierwszą opcję. Sklepy obdarły dyskietki z naklejek i sprzedawały noname’y jako czyste dyskietki, także coś mogło Ci się trafić na loterii. Rodzice, widząc ceny oryginałów, nie byli zbyt chętni do wyciągania portfela. Zakup takiej gry był świętem. Większość kopiowało się od kolegów. Nawet kody bezpieczeństwa zabezpieczone przed kserowaniem dało się złamać przy pomocy kartki papieru, długopisu i przekupnej siostry. Czasu na granie było jakby więcej, a wspólne posiadówy przy grach częstsze. Siadało się nie tylko po to, by razem pograć, ale także np. zobaczyć jak rzeczywiście wygląda dane Fatality, czy też wyczaić wspólnie o co właściwie chodzi w tym Civilization.

 

 

Czas pierwszego PlayStation to taki ostatni bastion i finalny punkt pierwszej części tej historii. Gry można było kupić na rynku od znajomego Ukraińca.  Dla rodziców nawet kupowane piraty były drogie – 20 do 30 zł za płytkę. Oryginały kosztowały 200 zł, niemal bez wyjątków i zniżek. Internet oczywiście był, ale ja głównie pamiętam go jako egzotykę widzianą u znajomego albo w szkole. Służył do przeglądania prostych stron internetowych albo do IRCa, ale nie wchodziło się za często, bo to rodzice opłacali rachunki za telefon... Nie było Allegro ani niczego podobnego. Za Final Fantasy IX zapłaciłem 80 zł, za Chrono Crossa 40 zł i nie dla mnie, ale dla rodziców i babć był to wydatek niemały.

 

I teraz wykonajmy nagły skok w czasie do roku 2013 i 2014. Konsole PlayStation 3 i Xbox 360 odchodzą do lamusa. Ja pracuję, mieszkam na swoim z dziewczyną. Final Fantasy mogę kupić w granicy 30-100 zł za oryginał (dowolną część za wyjątkiem najnowszych, które tanieją i tak po jakimś czasie do podobnego pułapu). I to mnie tak bardzo nie boli. Raz czy dwa w miesiącu mogę, czasem i częściej. Mam PlayStation Plus, na który wydałem dwie stówki i co miesiąc mam z niego nowe gry i pewność, że mi znowu sejwy nie pójdą z dymem. Po świątecznych wyprzedażach i po prezentach równie świątecznych na dysku konsoli zalega masa nieogranych gier. Niektóre tylko raz uruchomione. Z okazji na Allegro w szafce mam masę gier z PlayStation, oryginalnych, a także Gamecube’a, Wii... Sporo jakichś tanizn pudełkowych na PS3. O ciągłych okazjach na Steamie nie wspominam nawet.

 

 

Idę do pracy. Wracam zmęczony z poczuciem, że niczego dziś w pracy nie zrobiłem. Świata nie uratowałem. W domu trzeba pozmywać, zrobić obiad,  wyrzucić śmieci... A nie mam jeszcze dzieciaka. Siadam do konsoli. Przeglądam PS Store. Przeglądam gry, które mam na dysku. Tylko obrazki, żadnej nie włączam. Nie chce mi się.

 

Miałem kiedyś psa. Mieszanka wilczura z dobermanem. Groźnym być potrafił, szczegółów oszczędzę, ale swoich nie ruszył. Pewnego dnia, gdy byłem z nim na spacerze zobaczył kota i wyrwał tak, że nie utrzymałem smyczy. Gonił za kotem, aż w końcu zagonił go w róg. Kot o dziwo nie napuszył się, tylko skulił chyba już pogodzony z losem. Pies, gdy zobaczył, że kot już nie ucieka, puścił go i wrócił do mnie.

 

Dziś już screenshoty w czasopismach growych w ogóle mnie nie interesują. Mogę te same zobaczyć na necie, na stronie sklepu, najczęściej obok jakiegoś zwiastuna. Zresztą i tak większość z nich to bullshoty. Kiedyś przerysowywałem w Deluxe Paint piksel w piksel Ryu i Superfroga z jakiegoś numeru Top Secreta.  Dziś, jak coś ma mniej niż 300 dpi, to grafik kręci nosem. A mi się nie chce rysować na kompie, czasem tylko wrócę do szkicowania.

 

Napisałem, że kiedyś czasu mieliśmy jakby więcej. W rzeczywistości teraz mam go więcej. Szkoła za młodu pożerała masę godzin i jeszcze zostawały prace domowe do zrobienia i lektury do przeczytania. Może ten czas kiedyś był po prostu gęstszy.

 

I to nie jest tak, że gry są słabe. Gry mamy rewelacyjne i czasem złapię jeszcze, sporadycznie, bakcyla. Zdarza mi się to w najdziwniejszych przypadkach. Przy Duke Nukem Forever, przy Driver San Franscisco, przy Sleeping Dogs. A co z innymi? Gram i bawię się dobrze, widzę i czuję, że to dobra gra. A potem wyłączam i do niej nie wracam. Bardzo długo albo wcale.

 

Ktoś powie – to nie kupuj tylu gier. Moja kobieta tak mówi. I może tu jest ten pies pogrzebany. Podświadomie odbijam sobie te wszystkie lata niedostatku, próbuję nadgonić jakieś urojone zaległości. Gdy widzę oryginalną grę za 17-18 zł, grę która dopiero co była za 200 zł, szkoda nie kupić. Przecież „kiedyś przejdę”. Jednak czuję, że to nie tylko moja wina.

Gier wychodzi po prostu więcej. Za dużo i za dobrych. Ograć wszystkich nie ma szans.

 

 

Wydawać by się mogło, że to wszystko. Jest jednak jeszcze jedna rzecz, jeden szczegół. Napisałem takie jedno zdanie, „Świata nie uratowałem” i zapewne wydawało Ci się, że chodziło o jakikolwiek ze światów fantasy z dowolnego jRPG. Może też. Gdy jednak kończysz grę albo wbijasz platynkę, pojawia się chwila zadowolenia i ... pustka. Próbujesz wypełnić kolejną grą albo w rytmie ostrego techno wpadasz w następną czynność. Ta chwila jednak to skrawek satysfakcji z ukończenia czegoś, dokonania czegoś. Tę satysfakcję, ale znacznie spotęgowaną można poczuć, gdy stworzy się coś fajnego. Ja jestem fanem tworzenia produktu, ale w świecie usług wiem, że będą i tacy, którym radość sprawi usługa. Na przykład gdy napiszę tekst, taki jak ten i obserwuję reakcje. Jestem już uodporniony na niekonstruktywną krytykę, więc radość sprawia mi każdy rodzaj odpowiedzi. Bo to oznacza, że ktoś mnie odgrzebał z wielkiego Internetowego śmietniska i że zrobiłem coś dobrego i zrobiłem to kompletnie. Owszem, obejrzałem film, przeczytałem książkę, przeszedłem grę, ale także nagrałem vloga, napisałem obszerny komentarz, zrecenzowałem grę. I naprawiłem komuś komputer i wyreżyserowałem film i napisałem książkę, namalowałem obraz, napisałem grę. Stworzyłem coś co zostanie, sprawiłem, że ktoś się zainteresował, uśmiechnął. Uratowałem świat. Zdobyłem trofika.

 

I rozważam wbicie platyny.

Oceń bloga:
59

Komentarze (60)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper