moje małe conieco

BLOG
395V
powerstuff | 07.04.2014, 21:59
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.
No to nadeszła wiekopomna chwila i po długiej przerwie na PPE postanowiłam napisać własnego bloga. 

Snułam się z tym pomysłem dość długo, ponieważ chciałam założyć totalnie odmienny blog z moimi (czyli czysto kobiecymi) relacjami z gier, ale nigdy nie wiedziałam, co konkretnie mogłabym napisać. Teraz stwierdzam, że może i lepiej, jeżeli nie wiem, jak opisać swoje odczucia co do niektórych produkcji, bo wtedy wychodzi to najbardziej wiarygodnie. Poza tym moje odczucia są raczej bieżące – czyli takie, które trwają momencie grania i ulatują w momencie ukończenia produkcji. Oczywiście nie chodzi o to, że zapominam o danej grze, którą przeszłam, ale najwierniejszym odzwierciedleniem byłoby pisanie o niej w jej trakcie. Są jednak takie gry, które pozostają w pamięci na zawsze.

Chciałabym zatem opisać moją historię związaną z grami, która jest dość niestabilna. Zaczyna się ona w momencie,  w którym człowiek nie zdawał sobie za bardzo sprawy z problemów, był nieco mniejszy i  jego mózg również był trochę za mały, ażeby ogarnąć wszechświat i sens życia. No i w dodatku miałam kogoś, kto cały wielki świat postanowił mi pokazać. Był to mój kuzyn – maniak anime i gier video. On zarażał swoją pasją, która trwa u niego do dziś, a dodam, że ma już dom, rodzinkę i beznadziejnie płatną pracę, z której dalej potrafi zakupić jakiś tomik, tudzież grę. To wszystko widziałam tylko wtedy, kiedy odwiedzałam go w wakacje, ale z czasem zaczęło brakować mi tego wszystkiego na co dzień. Pamiętam jak z zachwytem patrzyłam jak próbował kompletować kolekcję starych konsol jeżdżąc po różnych giełdach i zabierając tam również mnie, ale niestety plan spalił na panewce po ślubie, gdyż jego żona nie była zachwycona zbieraniem „złomu” i nie pochwalała jego zachowań i pasji. Ja niestety sama byłam za młoda na zakupy tego typu, a mimo, że byłam jedynaczką nie było łatwo wyłudzić cokolwiek na moich rodzicach. Płacz nie był wtedy dobrym pomysłem.

Lecz nagle (po długich miesiącach wycia w niebogłosy)  na Komunię, kiedy istniał już Pegasus, ja otrzymałam wspaniałą podróbkę Atari 2600, a mianowicie – Rambo. Rambo bambo, był spełnieniem mych dziewczęcych marzeń. Jakież jednak było to potworne przyjęcie, kiedy zamiast grać, musiałam pozować do zdjęć i się pięknie uśmiechać. Nadrobiliśmy te straty bardzo szybko, bo z rodzicami mieliśmy wiele zabawy przy owej konsolce. Czasami włączały się też dalsze człony rodziny i tak organizowaliśmy sobie turnieje w Frogs & Flies, albo w River Ride, co do dzisiaj pozostaje moją ulubioną grą jaka zaistniała na Atari (zdarza się mi grać do dziś). Mordercza trawa, statki i inne samoloty, multum poziomów (a właściwie niekończące się poziomy) i gra na punkty we dwoje dawała wiele satysfakcji. Nigdy jej nie skończyłam, ale  w późniejszych latach, kiedy postanowiłam do niej wrócić, dowiedziałam się, że gra kończy się w raz z zapełnieniem paska punktowego. Gdy nie ma już na nim miejsca, akcja River Ride kończy się, nawet w najmniej oczekiwanym momencie. Minusem Rambo było jednak to, że Joysticki padały bardzo szybko, ale istniał również plus, który dawał możliwość podłączenia nowszych i lepszych Joysticków, nawet nie pamiętam już od czego były. Wytrzymałość tego sprzętu tak czy siak jest porażająca, bo konsola działa do dziś. Miała również magiczny przełącznik pod TV, dzięki któremu nie trzeba było odczepiać kabla antenowego, czego bardzo nie lubiła moja mama. Jej od samego początku nie podobał się pomysł zakupu konsoli (nikt nie wiedział, że to nazywa się konsola i zawsze mówiliśmy na to gierka). Jednak mama równie szybko zmieniła zdanie, kiedy zaczęła grać w Keystone Kapers i świetnie się przy tym bawiła.

Ja osobiście nigdy nie rozumiałam gry w chowanego na Rambo aka Atari. Jedna osoba i tak musiała wyjść z pokoju, żeby druga mogła się schować, a same miejsca do ukrycia nie były szczególnie trudne do znalezienia. Pod łóżkiem, za szafą za drzwiami i cztery pokoje, w których jedyne, co się zmieniało, to kolory. Wtedy nam to niezbyt przeszkadzało, dziś osobiście wolałabym się pobawić w Realu, aniżeli chować się wirtualnie za szafą, żeby potem pokłócić się z drugim playerem, że podglądał zza drzwi. To chyba była dla mnie najgorsza gra w jaką wtedy mogłam grać – oczywiście nie licząc innych, których po prostu nie dało się nawet zrozumieć. Kto miał – ten wie o co mi chodzi J.

Kolejną erą stał się pegasus, który jakoś wtedy nie wydawał mi się zbyt wiele różnić od mojego rambo, bo dawał tyle samo radochy. Jednak opcja grania z pistoletem, to była wielka nowość i waliliśmy w kaczki przepychając się w wielkiej kolejce to telewizora. Pegasus w Polsce miał wiele odsłon i zdążyliśmy wymieniać go kilka razy. Nawet nie ze względu na samą konsolę, ale na pady. W późniejszym czasie podróbki pegasusa chodziły taniej niż „oryginalne” pady, więc nabywaliśmy Polystation i mieliśmy dalszą zabawę na miesiąc, no góra dwa. Szczerze mówiąc nie wiem, co najbardziej pamiętam z tego okresu. Pistolet, o którym wspomniałam to na pewno. Contra jako główny klasyk, bo miałam wieeeeelu braci ciotecznych, którzy uwielbiali strzelać, ale jednak nie jest to jakaś wyjątkowa gra. Mario też mnie nie urzekło. Kupowaliśmy dyskietki beznamiętnie. Im więcej tym lepiej, żeby mogły trwać osiedlowe wymiany. Nic jednak nie osiadło w mojej pamięci na tyle, żebym mogła to jakoś szczególnie opisać. Zabijcie mnie, ale jest tak być może dlatego, że było zbyt wiele gier, w które graliśmy w tamtym okresie, a być może dlatego, że pojawił się u mnie komputer, który miał służyć celom edukacyjnym, a na którym bez Internetu (o którym wtedy nie było nic mi wiadomo) totalnie nie było, co robić. Zapłaciłam, więc za piracką wersję Fify 99 około 10zł i opanowałam grę do perfekcji. Na ekspercie waliłam 13:0 i obnosiłam się z dumą. To była jedyna FIFA jaką kiedykolwiek lubiłam (ze względu na muzykę również). Mam również jedyną ulubioną grę wyścigową i jest to NFS Porsche, które masterowałam i masterowałam i ciągle i wkoło, a teraz na win 7 niestety nie działa, a miło byłoby wrócić w te czasy. Właściwie w fps też miałam coś ulubionego. Narkotyzującego Cs 1.6. A potem poszłam do liceum, a jeszcze później na studia i zapomniałam o grach i zapomniałam o bożym świecie i żyłam w ciszy i spokoju.

Szybko spokój minął, zwłaszcza, że odkryliśmy u znajomego na studiach gc i soul calibur 2 a potem super smash bross. Jeszcze większym hukiem spadł na mnie mój chłopak, którego poznałam jako cichego dziwaka, a potem jako maniaka Ninja Gaiden (ale nie tylko). Wpakował się na moje mieszkanie z x360 i tak pozostał. Wspierał mnie w graniu we wszelakie gry, a dzięki niemu przeszłam również Dark Souls, które uważałam za niemożliwe do przejścia. Nie jestem bowiem graczem turbo wybitnym. Jestem jakimś tam nie laikiem, ale i nie specem. Denerwuję się przy każdej grze i rzucam mięsem , kiedy mi coś nie wychodzi (dlatego kiedyś miałam pomysł na założenie vloga z moim grami – uważam, że jestem zabawna kiedy gram). Nie lubię grać w MGS, ale lubię jego fabułę. Nałogowo obserwuję jak mój chłopak zagrywa się w cokolwiek, aczkolwiek unikam obserwacji, jeżeli chcę zagrać w coś sama. Moja historia grania nie jest jakaś wyjątkowa, ale gdzieś tam zapomniałabym o nich, gdybym nie poznała odpowiedniej osoby, która przypomniała mi o tym jak się bawić (trzy dni w Borderlands bez przerwy to był szał, ale i świetna rozrywka). Morał z tego taki, że dobrze dzielić z kimś zabawki. Dochodzi do tego moja znajomość osprzętu, a jego znajomość teori gier i jakoś się godzimy.

A on teraz leży i gra w Dragons Crown i rozmyśla nad różnicami między duchem, szkieletem i zombie. Ach ci faceci  - wszystko im trzeba tłumaczyć.

c.d.n

Oceń bloga:
13

Komentarze (6)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper