W co graliśmy w weekendy (i nie tylko) 2014 [Daaku]

BLOG
832V
W co graliśmy w weekendy (i nie tylko) 2014 [Daaku]
Daaku | 02.01.2015, 19:03
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Będzie o dwóch niekochanych sprzętach, lansowaniu się platynami i takich tam giereczkach.

 

 

Postawmy sprawę jasno: to nie będzie żadne "podsumowanie roku". Wszelkie czarne konie, rozczarowania, niespodzianki, postanowienia noworoczne, plany na rok 2015 - w tym wpisie niczego takiego nie znajdziecie. Pierwotnie chciałem to wszystko upchnąć jako wzmiankę na końcu bloga, ale biorąc pod uwagę, że już w połowie tekstu jego objętość stawiała pod znakiem zapytania prawdopodobieństwo wnikliwej lektury, taka wkładka byłaby tylko kopaniem leżącego. Do czytania zasiadajcie więc spodziewając się dokładnie tego, co sugeruje tytuł - chronologicznego spisu wszystkich gier, jakie męczyłem w roku 2014, od stycznia do grudnia. Każdy tytuł nieco wam naświetlę przez pryzmat emocji, jakie towarzyszyły mi podczas jego zaliczania - będzie trochę opisów, dygresji i prywaty, ale o spojlery możecie być spokojni, do każdego z nich zasiądziecie nie wiedząc kto zabił (ale Księżniczka będzie w innym zamku!).

 

 

Styczeń

 

Rok 2014 rozpoczynam w zasadzie tak samo, jako kończyłem ten 2013. Na 3DSie, czy to w pracy, czy to w domu, rządził świąteczny prezent - Bravely Default, a na X360 kończyłem drugie przejście Bastiona. Z kolei PS3 - po zakończonym w Sylwestra trzecim przejściu XCOM: Enemy Unknown - dałem nieco odpocząć. Oznaczało to więcej czasu dla Xboxa 360, którego zaopatrzyłem w okazyjnie kupione Forzę Motorsport 4 i Alana Wake'a.

 

Priorytety miałem ustalone już w momencie zakupu: zaliczanie zakrętów za kierownicą mojego ukochanego Lancera Pro Evo. 10 miało odbywać się w ciągu dnia, a historię bezsennego pisarza w Bright Falls poznawać miałem w godzinach nocnych, przed snem... W rzeczywistości jednak to ścigałka od Turn 10 wygryzała sobie z doby zdecydowaną większość czasu. Niemal cały miesiąc intensywnej gry pozwolił mi na ukończenie wszystkich sezonów Trybu Kariery - świetne wyczucie czasu, albowiem pod koniec miesiąca postanowiłem dać szansę agentowi Morganowi w Deadly Premonition: Director's Cut w wersji na PS3. W ten sposób przygody pana Wake'a zostaną skutecznie odroczone na kolejne tygodnie - walka z dosłownym Mrokiem ustąpi miejsca niemal idyllicznej, górskiej mieścinie, podczas zwiedzania której cały czas towarzyszyć mi będzie podskórne uczucie powoli, acz nieuchronnie nadciągającej katastrofy... I nawet oprawa wizualna rodem z PS2 (a czasami - do spółki ze ścieżką audio - z PSOne!) oraz jęczące "I don't want to die..." zjawy nie zszokowały mnie tak bardzo jak fakt, że pozostawiony sam sobie York... zapuszcza brodę! I zaczyna śmierdzieć! I brudzi mu się garnitur! Było nie było, agent z Centrali musi jakoś się prezentować, toteż podczas gry cyklicznie odwiedzimy łazienkę, zetniemy brodzisko oraz kupimy parę nowych ciuchów.

"Please, just call me York. That's what everyone calls me." - nasłuchamy się tej introdukcji podczas gry, bo agent Francis przedstawia się tak KAŻDEJ napotkanej postaci. I jak go tu nie lubić?

 

Luty

 

Za oknem śnieg i szaruga, a ja - widocznie stęskniony za driftowaniem i kręceniem kółkiem w FM4 - odwiedzam słoneczne, festyniarskie Kolorado w Forzie Horizon. Rozciągający się po horyzont pomarańcz, domki na przedmieściach i trzy stacje radiowe (nastawione na yebstep Horizon Bass Arena, moje ulubione Horizon Rock oraz pełne nastrojowego indie Horizon Pulse) sprawiają, że zapominam o krótkich dniach, z uśmiechem na ustach rozbijając się - a jakże! - Lancerem Pro Evo. 10, oczywiście pokrytym dwutonowym lakierem i nalepkami Monster Energy - jak festyn to festyn!

 

Słońce nad Kolorado zachodzi jednak wraz z prawdziwym słońcem - w godzinach wieczornych wracam do Greenvale, pomagając lokalnym stróżom prawa w rozwikłaniu serii brutalnych morderstw na kobietach. "Punktem bez powrotu" staje się wieczorna wizyta w lokalnym tartaku, gdzie zamiast niepokoju po raz pierwszy odczuwam prawdziwy strach - wymachujący strażackim toporem i ścigający mnie Raincoat Killer jednocześnie przeraża mnie i motywuje do brnięcia dalej w intrygę. A brnę w nią tak głęboko, że w ciągu dwóch tygodni kończę grę, wszystkie zadania poboczne i tylko toczące grę bugi uniemożliwiają mi zdobycie platyny (pozdro dla Mass Effecta, w którym także pucharki nie chciały wyskoczyć...)

A tutaj wspomniane wyżej brodzisko - York, przecież w hotelowym pokoju jest umywalka!

 

Agent York wrócił do Centrali, więc mogłem powrócić do pana Wake'a w ponurym, lesistym Bright Falls. Niestety, narrację rodem z powieści Kinga i nastrojowe udźwiękowienie notorycznie psuł mi przesadzony nadmiar znajdziek i buczenie płyty w napędzie 360tki... Co z tego, że właśnie uciekamy przed opętańcem z siekierą, skoro wszędzie błyszczą strony maszynopisu, telewizory, radia ukryte skrzynie, termosy z kawą i znaki ostrzegawcze, które wypadałoby zebrać? Mapa wskazująca nam pójść na rozwidleniu w lewo pokazuje nam raczej, że idąc w prawo ubijemy dwie grupki naznaczonych oraz znajdziemy jakiś fant do odhaczenia. Jasne, można wbrew sobie chłonąć mroczną otoczkę, olewając ten cały złom - problem w tym, że Alan jest grą wybitnie na raz, a przechodzenie gry na poziomie Nightmare będę odraczał sobie aż na kolejny rok...

 

Tytuł niespodziewanie jednak zyskuje w moich oczach, gdy radiowy spiker zamiast zwyczajowym wywiadów i podsumowań naszych poczynań po prostu rzuca w eter jedną balladę, której będę słuchał jeszcze długo, długo...

 

Poets of the Fall - War:

 

Po ukończeniu Alana postanawiam nieco wbrew sobie odnowić abonament Gold i ponownie zasiąść do World of Tanks - ponownie, bo grałem w to nieco na laptopie. Za darmo, z sześcioma stronami konfliktu zamiast trzech i z czulszym sterowaniem, ale cóż, na tym polega natura kaprysu.

 

 

Marzec

 

Długo jednak w czołgach nie siedzę - model rozgrywki "do pierwszego trafienia" zwyczajnie nudzi i nieważne, czy siedzisz wtedy w lekkim czołgu zwiadowczym, ciężkim niszczycielu czy samobieżnym dziale. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło - dzięki Deals with Gold kupuję za bezcen The Elder Scrolls IV: Oblivion. Poprzednie odsłony - Daggerfall i Morrowind - kończyłem zwykle po wyjściu z samouczka, również 15 godzin we wręcz prymitywnym Skyrimie wymagało ode mnie gigantycznych pokładów dobroduszności i nadziei że "może będzie lepiej", ile więc mogłem wytrzymać z Oblivionem?...

Ano 77 godzin. 77 godzin, podczas których mój argoniański Mnich osiągnął nieśpiesznie 17. poziom doświadczenia, zwiedził kawał krainy, zachwycał się ambientem ayleidzkich ruin, wyleczył wampiryzm, został mistrzem wszystkich pięciu lokalnych gildii, a na końcu zamknął główną bramę do świata demonów, osadził na tronie odsuniętego wcześniej na bok pretendenta i został honorowym członkiem Ostrz - królewskiej straży przybocznej. Calaczek dla gry okazał się w pełni zasłużony, ale ja obiecałem sobie jeszcze powrót w te strony - Migoczące Wyspy i królujące im szalone bóstwo Sheogorath czekają...

 

Przychodzi znowu pora na zmianę sprzętu - ze @squaresofterem zmawiamy się na wspólne przemierzanie Pandory w Borderlands 2, które wytraciło u mnie impet w okolicach świąt. Mój Axton odkurza wieżyczkę, aby do spółki z Kwadratowym Salvadorem znowu rządzić (nad agresywną fauną) i dzielić (się lootem, oczywiście). Powrót do gry zastaje mnie przed Rezerwatem Wykorzystywania Dzikiej Przyrody, skąd odbić musimy Deathwinga - sokoła znanego z pierwszej części pijusa Mordecaia.

Kiedy akurat square jest offline, sięgam po polecaną przez niego Castlevanię: Lords of Shadow, który okazuje się... prawdziwą drogą przez mękę. Zabiedzony system walki, wobec którego machanie łańcuchami Kratosa to wirtuozeria na miarę S-rangi w Devil May Cry, główny bohater wyćwiczony w pokerowej twarzy i trzymaniu gęby na kłódkę oraz ciągnące się w nieskończoność zastępy tych samych wrogów sprawiają, że każda sekcja Lykańskich Ruin idzie mi jak krew z nosa. "Później będzie lepiej", "Czekaj aż dojdziesz do zamku" - uspokaja mnie Kwadrat, co jest w sumie jedyną rzeczą powstrzymującą mnie od zafundowaniu obracającej się w czytniku płytce wycieczki lotniczej z 6. piętra. Tak, docieram w końcu do jakiegoś zamku, gdzie pokonuję kurzą wiedźmę, po drodze zdobywam też w bardzo szybkim tempie parę ulepszeń (genialny game design, serio...) - ale na więcej nie starcza mi już cierpliwości. Wchodzę do piątego rozdziału i więcej do gry nie wracam. Choć powód tej decyzji może być dwojaki...

 

 

Swoją Vitkę nieoczekiwanie wypatrzyłem w sklepie z grami, z którego właścicielem kumplujemy się się już parę lat - stąd też szybki cynk w pierwszej kolejności dla mnie ;) Wypytanie o technikalia, sprawdzenie stanu (używka), ewentualna cena... Mimo wszystko nie daję jasnej odpowiedzi, bo i zakup nieplanowany, i pod koniec miesiąca na koncie bankowym jednak lekka asceza. Ci, którzy czytali jednak mojej poprzednie podsumowanie wiedzą, że termin "impulsywny zakup" nie jest mi obcy i tak też było w tym przypadku - na drugi dzień melduję się na miejscu z pięcioma stówkami w gotówce, a za kolejne cztery dyszki zestaw wzbogaca się o carta z Assassin's Creed: Liberation i kartę pamięci 4GB, którą już w domu zapełniam Soul Sacrifice i Gravity Rush (pozdrawiam innych Plusowiczów!). Wykorzystujący możliwości konsolki tytuł z Kat szybko jednak idzie w odstawkę, a mnie pochłania obrzydliwa, dorosła historia Magusara opowiadana przez żywy grimoire, Libroma. Cieszy mnie także tryb sieciowy na nawet 4 osoby jednocześnie, za czym bardzo tęskniłem w wykastrowanym, 3DSowym Monster Hunterze

Potwory rodem z europejskich baśni i grimdarkowa otoczka - za tę grę odpowiadał Keiji Inafune, twórca pociesznego Megamana?!

 

 

Kwiecień

 

Soul Sacrifice pochłania mnie bez reszty - sycący online sprawia, że gram na Vitce nawet będąc w domu, a godziny na liczniku tylko biją. Biją aż do liczby 70, podczas której dochodzę do setnego poziomu doświadczenia i tym samym zdobywam pierwszą na nowej konsolce platynę. Mogę dzięki temu z czystym sumieniem zasiąść do Danganronpy - karkołomnego połączenia przygodówek Zero Escape z procesami znanymi z prawniczej serii Phoenix Wright. Karkołomnego, bo w odróżnieniu od dość spokojnego przebiegu spraw Nicka nasz Makoto (a zarazem i my) musi dokonywać szybkich wyborów jednocześnie sprawdzając zręczność naszych palców. Rozgrywka na naprawdę wysokich obrotach!

 

Połowa miesiąca funduje mi nieoczekiwany "one-night stand" - nieświadom konsekwencji do czytnika PS3 ląduje Metal Gear Rising: Revengeance, ot tak, dla zmiany nastroju. Efekt? Grę odpalam ok. godziny 18., a trofik podsumowujący ukończenie siódmego rozdziału (wraz ze świetną walką z bossem) wpada o... czwartej nad ranem! Widać slashery od Platinum Games i "odpalenie na godzinkę" to niezbyt fartowne połączenie. Podczas gry najbardziej zapada mi w pamięci naprawdę przemyślany, żywiołowy soundtrack - już towarzyszące pewnemu staremu znajomemu ">Rules of Nature pokazuje, jakie klimaty będą dominować w oprawie audio, potem do walki zagrzewa nas ">I'm My Own Master Now podczas walki z pierwszym poważnym bossem, aż do ">It Has To Be This Way przygrywającemu finałowej potyczce... Metal Gear z tego żaden, gra i tak świetnie broni się systemem walki, mechaniką i oprawą, czego nie można powiedzieć o innym "eksperymencie" spod marki płaczących diabłów...

Niedługo po tym - wskutek obniżki ceny wersji podstawowej - na dysku konsoli ląduje także instalka Final Fantasy XIV - A Realm Reborn. Już w zeszłe lato miałem okazję zanurzyć się w świecie Eorzei podczas krótkiej bety (@DrewniaQ, dzięki za klucz!), która pozwoliła mi na zwiedzenie jednej z trzech stolic gry - leśnej Gridanii, oraz na zapoznanie się z początkowym stadium klasy Lancera (niestety, zły wybór). Teraz, bogatszy we wcześniejsze doświadczenia, wybrałem zwinnego, walczącego kastetami Pięściarza (Pugilist), a moim miastem startowym zostało pustynne Ul'dah. Po pierwszym zalogowaniu na serwer z gry nie wyszedłem przez cały dzień i połowę nocy, a kiedy naszło mnie już na sen - mój Daaku miał już 18. poziom doświadczenia, odblokowane punkty podróży między wszystkimi trzema stolicami i całkiem pokaźny zestaw umiejętności. Moja postać jest jeszcze za słaba na instancje, ale niebawem ma się to zmienić...

 

 

 

Maj

 

Zabawy z Final Fantasy XIV: A Realm Reborn ciąg dalszy. Postanawiam pokombinować nieco z systemem klas, dzięki czemu mój Daaku nabiera biegłości w profesji Grabieżcy (Marauder). Kastety Pięściarza zastąpione zostają dwuręcznym toporem, skórzany kaftan - ciężką, płytową zbroją, a umiejętności przyspieszające moje ataki - wymachami obszarowymi ściągającymi potwory na moje barki. Więc to tak gra się tankiem! Do nowego stylu gry przyzwyczajam się dość szybko podczas paru instancji, podczas których udaje mi się zdobyć ciekawy loot, a wykonując u pewnej artystycznie niespełnionej Miqo'tki małe zlecenie otrzymuję dostęp do barwienia ekwipunku, czego efekty widać poniżej. W międzyczasie nawiązuję kontakt z kolejnymi ważnymi figurami w coraz głębszych częściach kontynentu, poznaję meandry fabuły, próbuję sił w topieniu Materii, walczę na arenie w Wilczej Jamie (tryb PvP)... i tak mija pierwszy miesiąc. Miesiąc, którego mimo wszystko nie chcę na razie przedłużać, mając nadzieję na dopisanie ekipy...

 

Impetu nabiera za to Vitowa Danganronpa - po okresie nieco mniejszej eksploatacji udaje mi się ukończyć ostatnią, szóstą rozprawę, dzięki czemu mogę pobawić się w nowym, bardzo sympatycznym trybie, pouzupełniać profile napotkanych postaci oraz nachapać się waluty przy ponownym rozgrywaniu spraw. W tym celu muszę czterokrotnie przejść School Mode z maksymalnym wynikiem oraz zapchać licznik x999 Monomonetami - co dotkliwie nuży, ale wiem, że koniec jest już blisko...

 

 

 

Czerwiec

 

...a nawet bardzo blisko, bo już 4. czerwca przysiadam mocniej do procesów, podczas których wykupuję ze sklepiku ostatnie scenki przerywnikowe równe platynie. Pozwala mi to na poważnie usiąść do Persony 4 Golden, w której dane mi było do tej pory przeklikać jedynie rozbudowany prolog. Jest to mój pierwszy kontakt z serią, więc kompletnie nie wiem, czego się spodziewać. Podtrzymuje mnie na duchu @Affek, który wraz ze mną rozpoczyna oryginał w wersji na PS2 - następne tygodnie upłyną nam obu na swego rodzaju przyjaznej rywalizacji, podczas której licytować się będziemy na postępy w fabule, dopełniane Social Linki czy ustawienia drużyny.

 

Jednocześnie w ofercie PlayStation Plus pojawia się jako freebie Dragon's Crown - uznana chodzona bijatyka od Vanillaware, wskutek czego w kolejnym "W co gracie w weekend?" masa chętnych szuka ludzi do wspólnych sesji czy to na PS3, czy to na Vicie. Mnie, jako właścicielowi w/w subskrypcji na koncie amerykańskim, pozostaje wsiąść na hype train dopiero po dokupieniu sobie wersji pudełkowej... Absolutnie nie ma jednak czego żałować - od tej pory wiele późnych nocy upłynie mi na Skajpie w towarzystwie portalowego @Zduna (Amazonka) oraz Alfika i korwina (Czarodziejki) - dzięki nim mój Wojownik niczym przecinak przebije się przez linię fabularną trzech poziomów trudności i hardkorową Wieżę Cudów, osiągając z końcem miesiąca 90. poziom doświadczenia oraz zestawy uzbrojenia na każdego bossa.

Ale to na Vicie. Na PS3 nabywam w dniu premiery długo oczekiwane Dynasty Warriors Gundam Reborn - złomowanie setek wrogów na każdej mapie, wzmacnianie każdego Gundama według własnego widzimisię oraz niezwykle czytelne tryby rozgrywki sprawiają, że temu tytułowi poświęcam swoją pierwszą w życiu recenzję. Jej odbiór wśród portalowej braci naprawdę mnie zaskakuje - wkrótce po publikacji tekst ląduje na głównej(!), a w komentarzach mogę się doczytać wielu ciepłych słów odnośnie swojego warsztatu pisarskiego. Wiele osób deklaruje także chęć bliższego przyjrzenia się grze - lepiej swojej roli spełnić nie mogłem!

 

 

Lipiec

 

Przy najnowszej odsłonie serii wracają wspomnienia z Dynasty Warriors 3 - wspomnienia, w których potrafiłem przegrać cały dzień, wykonując kolejne misje i rozwijając kolejne Kombinezony Bojowe, bo zwyczajnie mnie to nie nudziło. Nie dziwi więc fakt, że w ciągu dwóch tygodni podobnego zauroczenia kończę wszystkie 6 serii Official Mode, w Ultimate Mode utykając z kolei na ostatniej, najtrudniejszej misji. Mnie to jednak wystarcza - gra poznana od podszewki, wszystkie nowości sprawdzone, najważniejsze wątki zamknięte. PS3 ma chwilowo wolne, a X360 - nie licząc wtorkowych aktualizacji sklepiku - w zasadzie zbiera kurz. Postanawiam więc wyrwać się z tego marazmu. Cegła z zieloną obręczą ląduje więc do odwołania w kartonie, a na jej miejscu staje sprzęt, któremu próbowałem dać szansę bite dwa lata temu i który wtedy tej szansy nie wykorzystał...

Mowa o Wii w kolorze czarnym (tak, każdą stacjonarkę dobieram w kolorze czarnym, wy biali appartheidziści), którą kupiłem sobie na Święta 2011 r. wraz z niedostępnym wtedy na innych konsolach Monster Hunter Tri. Nietypowe sterowanie Wiilotem, skromna (najdelikatniej powiedziane) oprawa graficzna, archaizmy pamiętające czasy PS2 - nie przeszkadzało mi to, zbyt zajęty byłem graniem online na klasycznym kontrolerze (bodaj najwygodniejszy pad do konsoli, jaki dane mi było trzymać w rękach!) i wypełnianiem kolejnych Guild Questów. Sytuacja taka utrzymała się ok. dwa miesiące, po czym tak jakoś mi przeszło... W "Plusie" na PS3 był wtedy wysyp obniżek i darmoszek, więc spakowałem sprzęcik od N i wysłałem z powrotem do szafy, w oczekiwaniu na lepsze czasy...

A te czasy właśnie nadeszły. Przez te dwa lata wytrwale zbroiłem się w kolejne tytuły must-have nie tylko na Wii, ale także na jego poprzednika - GameCube'a, w sumie 24 tytuły. Silent Hill: Shattered Memories, trzy różne Residenty (w tym genialne Zero), trzy Metroid Prime'y (nie mylić z trylogią, ona ma jakieś chore ceny...), Metal Gear Solid: The Twin Snakes, najnowszy nabytek - Project Zero 2: Wii Edition, Super Smash Bros. Brawl z dokupionymi padami... Do wyboru, do koloru, pozostało więc pytanie, do czego zasiąść w pierwszej kolejności. Szybkie rozmowy na shoucie nie pozostawiały wątpliwości: Metroid Prime i Kirby's Epic Yarn. O ile różowa kulka w wersji dzianinowej nadawała się na szybki szpil, tak to właśnie przy początkach nowej trylogii Samus Aran spędziłem najbliższe tygodnie. Świat Thalon IV w połączeniu ze sposobem rozgrywki po prostu mnie zauroczył - bo niby jest widok FPP, a na ramieniu stygnie działko plazmowe, ale gros czasu spędzasz na katalogowaniu lokalnej fauny, flory i architektury, eksploracji kolejnych świetnie zaprojektowanych miejscówek i elementach stricte platformowych. Siedząc przed telewizorem przyzwyczajam się do sterowania i rozkładu przycisków nowego pada, co jakiś czas zacinając się lub nie wiedząc, gdzie dalej iść - ale bawię się doskonale. Oczywiście przy okazji cyklicznych odwiedzin brata odpalamy sobie na próbę kolejne czekające na półce tytuły, ale to do łowczyni nagród wracam regularnie co wieczór...

 

 

Sierpień

 

Kirby nie ma startu do Samus, ale że długie, długie sesje z tytułem, mimo całego uroku, zaczynają na mnie oddziaływać, zabieram się za kolejną grę. Wybór pada na Eternal Darkness: Sanity's Requiem, który będzie mi teraz towarzyszył tak, jak Alan Wake na samym początku roku - późnymi wieczorami, kiedy wszystkie grzeczne Metroidy w Phazon Caves pójdą już spać. Pierwszy kontakt z horrorem od Silicon Knight spędzam, zwiedzając wzdłuż i wszerz rezydencję rodu Roivas w skórze ostatniej jego przedstawicielki, Alex. Gra nie szczędzi nam opisów każdego mebla i pomieszczenia, odwołując się nieraz do wspomnień z dzieciństwa dziewczyny, co idealnie buduje posępny, złowieszczy klimat. W ciągu kolejnych wieczorów odkrywać będę kolejne tajemnice Tomu Wiecznej Ciemności oraz tworzyć własne wersje prastarych czarów, a szybko malejący pasek Sanity raz po raz fundować mi będzie makabryczne niespodzianki...

 

 

Nie samą pracą (i grami) człowiek jednak żyje - urlop także się należy. Ja swój spędzam na północy kraju, prażąc się na plaży, wędkując i opychając się tutejszymi rybami. Noce należą jednak do Vity - ośmiogigowa karta zostaje na wyjazd wypchana po brzegi pomniejszymi tytułami, z których bardzo pozytywnie zaskakuje mnie Guacamelee!, Doki Doki Universe dopinguje do zaliczenia na 100%, a niepozorna Terraria wykrada mi z życia o wiele więcej czasu, niż bym się spodziewał. Od tej pory zaczynam już "rozumieć fenomen Minecrafta"... Drugie życie dostaje także Dragon's Crown, bo stawiam sobie za cel do końca wyjazdu ukończyć grę wszystkimi sześcioma postaciami.

Każda spędzona z grą godzina to "guilty pleasure" - nie ma to jak spędzić w jaskiniach cały dzień
i w zasadzie niczego nie osiągnąć!

 

 

Wrzesień

 

Początek kolejnego miesiąca - kolejna platyna. Tym razem szlachetnym metalem okrywa się Guacamelee!, które funduje mi odświeżającą porcję nie tyle chodzonej bijatyki, co hardkorowej wręcz (szczyt drzewa Del Tule i jeden z fragmentów maski, brrrr!) zręcznościówki pełnej nawiązań do branży gier.

To uczucie, kiedy wpada platyna, ale paluchy tak bardzo bolą...

 

Poza tą drobną anomalią, wrzesień zdecydowanie jest u mnie miesiącem Persony. Z edycją Golden spędzam bardzo dużo czasu: pierwsze przejście gry, z drużyną na 99. poziomach, wykonaną większością questów i wymaksowaną większością Social Linków, zajmuje mi dokładnie 102 godziny. Po takiej inwestycji wypadałoby zabrać się za coś innego, aby nie przejeść się uniwersum przed premierami Shin Megami Tensei IV i Persony Q, prawda? Prawda. Dlatego zaraz po napisach końcowych zaczynam drugie przejście - tym razem mierząc w "prawdziwe" zakończenie, 100% Kompendium Demonów i maksymalne Social Linki. O ile dwa pierwsze cele są w zasadzie formalnością (86% Kompendium przechodzi mi na drugi profil), tak już zapełnianie SLi to miesiące czasu gry pieczołowitego planowania wprzód. Dochodzi nawet do tego, że zmuszony jestem wczytać wcześniejszego sejwa, tracąc progres dwóch dni grania, bo gdzieś tam po drodze nie wziąłem pod uwagę jednego wydarzenia... W końcu jednak najostatniejszy boss pęka, licznik wskazuje 160 godzin, a Margaret chwali moje postępy w katalogowaniu. Mógłbym jeszcze poświęcić jedno przejście gry na wyszykowanie zestawu Person na przegiętego ukrytego bossa, fuzję dwunastu demonów w jedną Personę czy ekskluzywny dla Vity quiz o grze, ale absolutnie nie mam tego ochoty ;) W ramach dopełnienia poświęcam za to parę dni Persona 4 Arena - mimo skromnego rostera postaci (choć "13" to i tak o połowę więcej niż w Killer Instinct rok po premierze) spin-off od ArcSys Works zachowuje złożoność systemu walki znanego z BlazBlue, więc okizeme Yu, rozbudowane air attacks Yosuke czy grappling Kanjiego pozwalają przyjemnie pokombinować. Na deser serial anime Persona 4 The Animation i temat uważam za oficjalnie zamknięty.

 

 

Październik

Po wystawieniu na tak długie działanie "japońszczyzny" tęskno mi do zachodniego designu - na Vitę wskakuje więc Oddworld: Stranger's Wrath HD od Just Add Water. Z Nieznajomego elokwent pokroju Johna Marstona żaden (choć morda tak samo zakazana), ale panoszeniu się po preriach, strzelaninom i walkom z bossami towarzyszy klimat niemalże żywcem wyjęty z Red Dead Redemption. Za punkt honoru stawiam sobie złapanie żywcem każdego pomniejszego rzezimieszka oraz banity, więc w mojej kuszy przez całą grę siedzą głównie ogłuszające świetliki i pętające w sieć pająki. Końcówka gry zaczyna powoli nużyć wlokącym się finałem, ale drugie przejście - na najwyższym poziomie trudności - już wyraźnie podnosi ciśnienie, bo tempo regeneracji staminy bossów (jeszcze przed Snake Eaterem!) zahacza o abstrakcję, a sam Nieznajomy robi się dziwnie kruchy. Tym niemniej, "lśniące Moolah" ląduje nie tylko w kieszeni, ale także na liście podsumowującej trofea.

 

Zaraz po Nieznajomym nawiązuję bliższą znajomość z porucznik Kai Taną podczas jej szaleńczej krucjaty przeciwko rasie Vokhów w Velocity 2X. Nigdy nie przepadałem za speedrunami, a żyłowanie wyników na każdym poziomie było dla mnie stratą czasu - zmieniło się to za sprawą obecnego tutaj przycisku "Boost". Najprostszym przepisem na maksymalny high-score jest tutaj odstrzelenie wszystkiego, co się rusza, i zdobycie wszystkiego, co się świeci - a taka pieczołowitość wymaga czasu. Czasu, który właśnie Boostem możemy wybitnie skrócić. Latamy więc statkiem bądź biegniemy samą heroiną przez cały poziom na pełnym gazie, teleportując się w locie między przeszkodami i zrzadka zwalniając, aby zaczekać na dogodny moment (np. odwrócenie się strażnika plecami). Zaliczenie w ten sposób 50 poziomów, do tego okraszonych zjawiskowym soundtrackiem autorstwa Jorisa De Mana, pozostanie dla mnie prawdziwą przyjemnością - po równo dla oczu, uszu i rąk. 

 

Velocity 2X - Joris De Man - Velocity:

 

Trzeba wiedzieć, kiedy się poddać. Maksyma równie celna, co stara, ale ja na pewno się do niej nie stosuję, podchodząc po raz trzeci do Lone Survivor: Director's Cut. Rozlazłe, nie rzucające ani krzty światła na fabułę dialogi, rwane sny z nieznajomymi postaciami, rozpikselowana niczym na SNESie grafika - z wielu powodów ciężko mi wskoczyć w postapokaliptyczny świat będący tylko tłem do Jego walki o poczytalność, a jednocześnie trudno jest mi po prostu odpuścić. Może dlatego, że byłby to pierwszy horror, jaki ogram na Vicie? Do gry w nocy, w słuchawkach, sprawdza się idealnie... o ile tylko nie zasiedzę się przy Disgaea 3: Absence of Detention, o którym będę miał wkrótce okazję bardziej się uzewnętrznić.

Proszę nie regulować monitorów - ta gra naprawdę tak wygląda. A nie widzieliście jeszcze Home...

 

Listopad

 

"Korzystając" z problemów z siecią w pracy, robię sobie mały Powrót do Przyszłości, cały dzień spędzając na grze w pierwszego Fallouta oraz Thief II: The Metal Age. Dzieło Briana Fargo bawi jak zawsze, ale że grę mam wykutą na blachę - bez żadnych przeszkód wraz z zachodem słońca docieram z kompletem drużyny do Necropolis po działający Hydroprocesor. Jakiegokolwiek wyzwania brak, dlatego więc do skradanki od Looking Glass zasiadam na najwyższym poziomie trudności. Obniżone zdrowie przy jednoczesnej zawyżonej granicy zysku i dodatkowych zadaniach uprasza już o większą koncentrację uwagi... ale wciąż jest za prosto! Postanawiam więc wrócić jednak do nieznanego - w Lone Survivor dość szybko udaje mi się zakończyć sesję z niebieskim zakończeniem, a końcowe podsumowanie medyczne uświadamia mnie, jak wielkie wagę ma podczas gry zdrowie psychiczne głównego bohatera. Czyli szykuje się kolejne podejście - kiedyś, gdzieś... Na razie wolę posiedzieć przy baśniowym Unfinished Swan czy nowo kupionym Home. Grozy w tym drugim w zasadzie brak, ale doceniam eksperyment z wpływaniem na narrację i tłumaczeniem fabuły na swój sposób.

...a to jest właśnie Home. Dwa dolce za wersję cross-play PS4/PSV to cena w sam raz

 

Disgaea 3 nabiera w międzyczasie rumieńców - ostatni rozdział historii kończę tak pro forma, od niechcenia pomiędzy kolejnymi odwiedzinami w podnoszącym statystyki ekwipunku Item Worldzie. O taktycznej otoczce gry, o kupionym pod wpływem bardzo obiecującego Triala Tearawayu, a także o rozpoczętej noweli graficznej mam okazję rozpisać się na blogach - publikacja 72. odsłony W co gracie w weekend? przechodzi na moje barki. Dzień później przygodzie od Media Molecule dopisuje 100% znajdziek i kolejna platyna do kolekcji. Z kolei pod koniec miesiąca kończę także drugą ścieżkę fabularną, dzięki czemu z czystym sumieniem odstawiam Disgaeę, a Vita - po 9-miesięcznej eksploatacji - leci w ręce XeRa. Ja za parę dni będę miał w co grać na 3DSie...

Ale żeby mi się nie nudziło - odświeżam sobie S.T.A.L.K.E.R. - Shadow of Chernobyl, aby wieczorami znowu wsiąknąć w klimat napromieniowanej Zony, jej gawarijących parussku mieszkańców i skrywających niejedną tajemnicę powojennych kompleksów. To przejście jest jednak z góry skazane na porażkę - do ignorowania pobocznych misji "motywuje" mnie glitch blokujący drzwi do głównego zleceniodawcy... No nic, nie pozbieramy ogonów pseudopsów na ozdoby. Dziarsko pędzę więc przed siebie, przebijając się aż do ukrytego pod Mroczną Doliną laboratorium X-18. Tam techniczna psuja daje o sobie znać ponownie, blokując otwarcie elektronicznego zamka. Tośmy sobie pozwiedzali, Stalkerze...

 

Pierwszy napotkany w grze Snork. Wiele dalej niestety nie dane mi było zajść...

 

 

 

Grudzień

 

W moim od dawna nieodpalanym 3DSie, po coraz bardziej nerwowym oczekiwaniu, ląduje Persona Q: Shadows of the Labirynth. Na to brawurowe połączenie Etrian Odyssey i Persony, będące jednocześnie crossoverem między 3. a 4. częścią serii, ostrzyłem sobie zęby już od pierwszych zapowiedzi, bo ze wszystkimi częściami składowymi miałem kontakt i każdą mógłbym w mniejszym lub większym stopniu polecić. Przepadam więc w nowym świecie Festiwalu Kulturalnego, ręcznie wzbogacając mapę lochów o przydatne odnośniki i kombinując ze składami drużyny. Nie powstrzymuje mnie nawet przypadkowe nadpisanie sejwa z 40 godzinami gry - drugie podejście pozwala mi poznać grę od zupełnie innej strony, czemu uznanie daję, współredagując 77. odsłonę W co gracie w weekend? Wychodzi z tego świetny, tematyczny wpis, gdyż poza mną Affek opisuje Personę 4 w oryginalnej wersji z PS2, squaresofter - Devil Survivora, a @Sycho141 - Shin Megami Tensei IV. Zabawę z tytułem przeniosę w 2015 rok.

 

Persona Q - Laser Beam -Secret Path-

 

Pamiętacie wymienianą na początku roku Forzę Horizon? Była grana, naprawdę daleko w niej zaszedłem, ale po drodze wytraciłem impet. Jednak okres przedświąteczny ma to do siebie, że człowiek nie bardzo ma czas, aby ot tak, wyłożyć dwie godziny na eksplorację nowego piętra labiryntu, stąd też Festiwal Horizon powrócił zimową porą jako tzw. "szybki szpil". Różowa opaska kierowcy zmieniła kolor najpierw na pomarańczowy, a potem złoty, pozycja w rankingu śmiałków stopniała jednego wieczora z 78. na 1., a spotykany tu i ówdzie podczas eventów Darius Flynt zaczyna coraz wyraźniej czuć wyziewy mojego Lancera... Samo ukończenie gry jeszcze przede mną, ale chcę poza tym wymęczyć nieco online (zwłaszcza Playground Games w rodzaju Zarażonego, który nigdy mi się chyba nie znudzi) oraz zaliczyć wszystkie eventy.

Wskutek... w sumie nie wiem czego... hajpu na Dying Light? Ochoty na sandboksa? Tęsknoty za grami z zombie?... Powód nieważny - podczas świątecznych obniżek wyrwałem za psi grosz Dead Island: Riptide. Uczucie deja vu po skończeniu części pierwszej na PS3 uderzyło mnie z mocą Tarana, a towarzyszące pierwszej półgodzinie rozgrywki przeniknięcie przez moją postać Biegacza do spółki z zanikiem fonii nie nastroiło mnie zbyt pozytywnie do dalszej gry, ale... No właśnie, ale - to wciąż bardzo zjadliwy slasher FPP z klimatycznym soundtrackiem i drętwymi dialogami, od którego, im dalej w las, coraz trudniej się oderwać. W przeddzień Wigilii mam już wykonane 36% ogółu gry, w tym postępów w fabule, wyczyszczonych Martwych Stref i wykonanych misji pobocznych. Do głupotek oryginału doszło parę nowych (zombie rzucające bronią mogące położyć nas na miejscu, dopakowana wersja nieprzewracalnych Biegaczy, respawnujące się na potęgę zgnilce), ale czy powstrzyma mnie to przed choćby zaliczeniem kampanii? W końcu powiedziałem już A, trzeba więc powiedzieć B...

 

 

2015

 

I to by było na tyle, jeżeli chodzi o mój rok 2014 okiem gracza. Cieszy mnie fakt, że byłem w stanie poświęcić nieco czasu każdej z posiadanych aktualnie konsol, bez względu na KORPO za nią stojącej. Tak jak się umawialiśmy, typowe "podsumowanie" popełnię w innym terminie... i będzie ono o wiele zjadliwsze (czyt. krótsze).

 

Obojętnie, czy przeczytałeś wszystko, czy poddałeś się w połowie - gratuluję Ci i dziękuję, że wpadłeś!

 

Daaku

 

P.S. Jeżeli mało wam jeszcze czytania ;), możecie zafundować sobie powrót do roku 2013... a raczej do podsumowania, jakie już wtedy popełniłem.

Oceń bloga:
29

Przeczytałeś całość?

You know it, boss!
43%
Pokaż wyniki Głosów: 43

Komentarze (17)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper