Pogłębiająca się depresja Toma Cruise'a - Mission Impossible Fallout

BLOG
607V
Pogłębiająca się depresja Toma Cruise'a - Mission Impossible Fallout
Darek | 11.08.2018, 15:49

Dwa słowa o szóstej części Mission Impossible. Pisane na lekkim rauszu ;)

W 1990 Mimi Rogers, pierwsza żona Toma Cruise'a wciągnęła go do mocno popieprzonej sekty Scjentologów. Jeśli nie wiesz co to takiego i z czym to się je, to najlepiej byłoby poświęcić dwadzieścia minut życia i obejrzeć fantastyczny odcinek South Park, który jasno i prześmiewczo tłumaczy w czym rzecz. (link)Ale jeśli South Park cię nie grzeje, albo nie masz tyle czasu, to już pokrótce wyjaśniam. Otóż religia Scjentologów opiera się na twórczości pisarza fantasy L. Rona Hubbarda, który napisał kiedyś, że ludzie są nieszczęśliwi, bo w ich głowach zagnieździli się mikro kosmici powodujący smutek. Kościół Scjentologii pomaga zwalczać tych kosmitów (serio). Generalnie, nie ubliżając nikomu, Tom wkręcił się w towarzystwo mocno pokręconych ludzi i bardzo mu się to spodobało. Do tego stopnia, że wraz z Johnem Travoltą są dziś uważani za najważniejsze postaci całego kościoła. Ale dlaczego ja w ogóle o tym piszę! A dlatego, że mam pewną teorię. I udowodnię Ci, że coś w niej musi być. Otóż moim zdaniem...

 

Tom Cruise ma depresję. I to taką ostrą. Ma trzy byle żony, trójkę dzieci których nie widuje, świat uważa go za, ekhem, ekscentryka, a Scjentologia trzyma go za jaja tak mocno, że musi prosić o poluzowanie żeby móc się choćby wysikać. Każdy człowiek miałby już dosyć takiego życia. Uciec od Scjentologów łatwo nie jest, więc następnym wyjściem jest oczywiście samobójstwo. Tylko co, powiesić się? Lepiej nie. Znajdą twoje obsikane zwłoki w kiblu i będą pisać przez pół roku na Pudelku jaki to byłeś świetny i, że jak mogło do tego dojść. Strzelić sobie w łeb też słabo. To może na przykład nie zdążyć otworzyć spadochronu nad Paryżem? "Oooo, brzmi ciekawie" mógł powiedzieć Tom. "Lepiej! Możesz pojeździć bez kasku na motorze przez Paryż!" ciągnął może reżyser Chris McQuarrie. "A co w tym ciekawego?" słusznie mógł zauważyć Tom. "Czy wspominałem już, że jechałbyś pod prąd? Do tego dorzucimy jeszcze skakanie po dachach i wiszenie pod lecącym helikopterem. Dil?".

 

Buuuuuum! I tak powstało Mission Impossible Fallout.

 

No nie ma innego wyjścia. Jak można z własnej woli pchać się do robienia tak niebezpiecznych scen, jeśli nie chce się ze sobą skończyć? A świadomość, że oglądamy żywych aktorów na żywych tłach, a nie lalki na greenscreenie sprawia, że wczuwamy się w nie jeszcze bardziej. Byłem przekonany, że skok HALO nad Paryżem jest zwykłą komputerową ściemą. Później dowiedziałem się, że ekipa oddała 106 skoków żeby nagrać tą, krótką przecież, sekwencję. Nakręcenie fantastycznej walki na pięści (choć nie tylko na pięści) w toalecie miało zająć cztery dni... Uporali się w cztery tygodnie. I warto było, bo sama walka, choreografia, ujęcia, praca kamery - wyszły fenomenalnie.

Michał Walkiewicz w recenzji dla Filmwebu zwrócił moją uwagę na fakt, że całe otwarcie filmu stanowi piękną laurkę dla Briana De Palmy i jego pierwszego Mission Impossible z 1996. Mokre, brukowane, ciemne ulice, dokładnie tak samo jak w scenie otwierającej oryginał. Dalej jest już bardziej autorsko, choć odniesienia do poprzednich odsłon są jak najbardziej zauważalne.

 

No dobrze, ale wizualia wizualiami, a jak ma się fabuła szóstej już przecież odsłony MI? To zależy. Zależy od tego jak dobrze obeznany jesteś z regułami i tropami kina szpiegowskiego i, przede wszystkim, poprzednimi częściami Mission Impossible. Bo jeśli swoje już w życiu obejrzałeś, to Fallout nie proponuje absolutnie niczego nowego. Historia jest prosta jak budowa cepa, zwroty akcji śmierdzą z kilometra, a czarny charakter jest zły, bo czemu nie. Można zdecydowanie mówić o niewykorzystanym potencjale. kilka wątków nigdy nie znajduje zakończenia (pewnie zostaną rozwinięte w następnej części), czarny charakter nie ewoluował w żaden sposób od poprzedniej części, a wszyscy główni bohaterowie mają na sobie absolutnie niepenetrowalny plot armor. Tylko, czy to na pewno aż taki minus?

W lipcowym numerze Psx Extreme redakcja zastanawia się, czy nowy God of War - gra zupełnie odtwórcza, ale wyciągająca wszelkie zapożyczone patenty na wyżyny ich zastosowania - zasługuje na oceny rzędu 10/10. Bo okej, z jednej strony nie wnosi, zupełnie jak Fallout, absolutnie niczego nowego do gatunku, ale te znane i lubiane części składowe są tak fantastycznie dopieszczone, obejrzane z każdej strony i pod światło, że nie sposób się do czegokolwiek przyczepić.

I takie właśnie jest Mission Impossible Fallout - nic nowego, ale też nie ma się do czego przyczepić. Muzyka nie zapada w pamięć (chyba, że miks oryginalnego motywu przewodniego), ale klimat robi. Lane nie zaskakuje jako bad guy, ale wciąż jest ciut przerażający. Wątki miłosne, mylenie tropów, robienie czegoś na ostatnią sekundę, plan który idzie w łeb sekundę po tym jak zaczynamy go wykonywać - wszystko to już widzieliśmy, ale McQuirre tak elegancko miesza ze sobą wszystkie te klisze, przetyka je niezapomnianymi sekwencjami akcji i doprawia okazjonalnym żartem, że nie jesteśmy w stanie powiedzieć, że obejrzeliśmy ogrzewany kotlet, oklepany scenariusz.

 

Trzeba mieć nie lada talent, żeby zebrać "resztki z tygodnia" i przyrządzić z nich coś pysznego. Ekipie odpowiedzialnej za Mission Impossible Fallout zdecydowanie się ta sztuka udała i osobiście nie mogę się już doczekać co zobaczymy w części siódmej. Bo, że będzie kolejna kontynuacja to więcej niż pewne. Ja czekam, a Ciebie zapraszam do kina. Warto.

Oceń bloga:
9

Komentarze (7)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper