Konsola - kryzys tożsamości

BLOG
2071V
Konsola - kryzys tożsamości
Darek | 02.10.2016, 20:00
PS4 pro już za chwilę pojawi się na rynku. Niektórzy są z tego faktu zadowoleni, inni nie. Słychać więcej i więcej głosów mówiących, że to już komputer, a nie konsola. Jest w tym trochę racji, ale nie jest to przecież nagły przeskok, a tylko kolejny z wielu kroków w tym kierunku. Zobaczmy jak i kiedy konsole zaczęły tracić swoją tożsamość.

Siedzę sobie smutno w tramwaju i czytam kolejne newsy na temat nadchodzących wielkimi krokami konsol. Nie specjalnie podoba mi się to co czytam, a i szaro bura jesień za szybą nie nastraja do szczególnie pozytywnych refleksji... 

Konsole zawsze były dla mnie "tym lepszym wyjściem". Za młodu wsadzało się kartridż do Pegasusa i nie przejmowało niczym innym. Czasami zdarzało się, że coś jest nie tak na stykach i trzeba pokombinować - przedmuchać, przetrzeć wacikiem, włożyć w odpowiedni sposób. I można było się bawić. Gra włączała się natychmiast, śmigała aż miło, zaciąć mogła się jedynie jeśli ruszyło się samą konsolą. To ważne, bo pamiętam czasy Commodore 64 mojego brata, gdzie gry wczytywało się z kaset magnetofonowych i nie dość, że trwało to sto lat, to jeszcze wcale nie było gwarancji, że tytuł zaskoczy. Na kasetach upakowane były dziesiątki tytułów więc znalezienie tego, w który akurat chcieliśmy pograć nie zawsze było łatwe. Dochodziło też dostrajanie głowicy małym śrubokręcikiem, czego, jako szczaw, zupełnie nie potrafiłem robić. Pamiętam też Amigę koleżanki i wgrywanie jednej gry z siedmiu dyskietek. A to, że tytuł się w końcu włączył wcale nie oznaczało, że resztę dyskietek mogę już odłożyć, bo pierwszy poziom krył się na drugiej dyakietce, ale drugi już na piątej. Strasznie to było upierdliwe. Dlatego, gdy w naszym domu pojawił sie Pegasus, byłem zachwycony! 168 gier w jednym miejscu i wszystkie za dotknięciem guzika. Oczywiście, jak się później okazało, gier było znacznie mniej, bo, np Contrę można było zacząć z dowolną bronią (oddzielne tytuły na liście), w Mario można było pograć z obniżoną grawitacją, itp, itd. Nie zmieniało to faktu, że pod względem przystępności, Pegasus rządził.

Później pojawił się PC. Co za możliwości! "Będzie mu służył do nauki, a nie tylko do zabawy!" oszukiwała innych I samą siebie moja mama. Ale nasz super pecet wcale taki znowu super nie był i wiele gier chodziło na nim byle jak albo wcale. Pegaz może i był uboższy, ale w kwestii prostoty i natychmiastowości wciąż stał dumnie na pierwszym miejscu. Na komunię dostałem pierwsze Playstation! Rok był 1998. Pamiętam, że pierwsze wrażenie, o dziwo, nie było pozytywne. Nie mogłem się doczekać, aż gra się w końcu wczyta, denerwowało mnie, że awatary postaci są jakieś takie klockowate. Wraz z konsolą dostałem Tomb Raidera i Tekkena 2 i czułem się nimi zawiedziony. Ratunek przyszedł pod postacią niepozornego, pomarańczowego jamraja. Crash Bandicoot wyglądał jak bajka, dawał masę frajdy i, jak na dziewięciolatka, spore wyzwanie. W końcu klocki i długi czas doczytywania danych przestał mi przeszkadzać i po prostu grałem.

Następna generacja sprzętu wygładziła modele postaci, więc odeszła jedna z moich bolączek. Gry wciąż wczytywały się pewien czas, ale za to wyglądały świetnie. To była era absurdalnie pięknych animacji CGI. Onimusha, FFX - można się było dosłownie chwalić. Gdzie pecetom do takiej grafiki! Z perspektywy czasu dosyć zabawne podejście, ale tak to wtedy dla dzieciaka w podstawówce/gimnazjum wyglądało.

Kolejna generacja dała nam znacznie poważniejszy krok do przodu - stałe podłączenie do Internetu i grę online. Można by się kłócić, że już pierwszy xbox i dreamcast to mieli, ale to była zupełnie inna skala. Swojego xboxa 360 kupiłem w warszawskim sklepie Psx Extreme (no, było coś takiego. Jeszcze przed stoiskiem Amera w Wola Parku) kiedy którejś zimy leżałem chory w łóżku. Podłączyłem wszystkie kable, założyłem konto, aktywowałem darmowe dwa tygodnie xbox live i... W ogóle z nich nie skorzystałem, bo jedyną grą w mojej kolekcji był Bioshock, który trybu online nie ma. Dobry początek. Nie przeszkadzało mi to jednak w ogóle bo historia i grafika w bioshock pochłonęły mnie razem z kapciami. Przeszedłem pół gry na raz. Kiedy włączyłem ją następnego dnia, zaskoczyła mnie aktualizacja. Najpierw systemu, później samej gry. Niby nie trwało to jakoś specjalnie długo, ale mimo wszystko zabrało jakieś dziesięć, może piętnaście minut czasu który wolał bym poświęcić na granie.

Nie wiedziałem jeszcze wtedy jak wielkim problemem okaże się możliwość łatania gier już po premierze. Kiedyś gra stanowiła zamkniętą całość. Wszystko musiało działać, bo po wysłaniu tytułu do sklepu nie dało się go już poprawić. Nie znaczy to oczywiście, że gry pozbawione były błędów. Było ich po prostu mniej. Trochę ze względu na tę ostateczność, a trochę dlatego, że gry w tamtych latach były znacznie prostszymi konstrukcjami. Z początku zdawało mi się, że możliwość łatania gier po premierze jest super. Jeśli w grze pojawi się jakiś mały, ale irytujący błąd, to autorzy będą mogli go z łatwością wyeliminować. I przez pierwsze lata tak to właśnie wyglądało. Raz na jakiś czas pojawiła się jakaś łatka do ściągnięcia, a niektóre gry były ich wręcz pozbawione. Niestety, był to również okres w którym konsole i gry na dobre zadomowiły się w roli maszynek do robienia pieniędzy i jednej z bardziej dochodowych gałęzi rynku.

Z czasem konieczność łatania gier stała się coraz częstsza. Tytuły ukazywały się w wersji "da się grać" wraz z pierwszą łatką już na premierę i pięcioma kolejnymi w drodze. Pod znakiem zapytania stała wiarygodność twórców, bo demo przedstawiane jako wyciągnięte wprost z gry okazywało się być przygotowaną wcześniej animacją. Pierwszy tego typu przypadek który kojarzę, to The Getaway jeszcze na ps2, ale na dobre proceder rozkrecił się dopiero za czasów trójki.

Dawniej nie mogło być nawet mowy o tego typu praktykach. Gry były proste, zarówno pod względem grafiki, jak i mechaniki. Nie dało się pokazać niesamowitej animacji i powiedzieć "tak to wygląda". Pokazywano, jeśli w ogóle, uczciwą rozgrywkę i albo tytuł się bronił, albo nie. Jasne, nadrabiano przesadnie optymistycznymi sloganami, ale teksty w stylu "pogromca Street Fightera" czy "najlepsza gra tego roku" można było traktować z przymrużeniem oka i ewentualne wprowadzenie w błąd traktować jako sprawę gustu. Tutaj mieliśmy do czynienia z jawnym kłamstwem prosto w oczy.

Trzy lata temu na rynku pojawiła się kolejna generacja sprzętu. Od samego początku ludziom nie podobało się, że nowe konsole nie są graficznymi potworami zakletymi w plastikowe pudełka. Grafika została trochę poprawiona, ale nic poza tym. Wciąż męczą nas niedopracowane, łatane po premierze gry. Coraz dłużej czekamy, żeby móc zacząć zabawę, płacimy dodatkowo za możliwość grania online, a jednak wszystko to stało się nie ważne. Zauważyłem, że i mnie coraz mniej przeszkadzają łatki, dodatkowe opłaty za internet, bezczelne DLC i długie loadingi. Przyzwyczaiłem się. Teraz na ustach wszystkich jest moc obliczeniowa. "Ta konsola ma tylko jednego teraflopa!" "ps4 pro to syf, ma tylko dwa teraflopy, a scorpio będzie miało sześć". Na horyzoncie pojawiły się ulepszone wersje tych samych konsol, które już stoją w moim salonie. Ludzie marudzili na słabą moc obecnych konsol, dostają ich mocniejsze wersje i zaczynają marudzić, że to taka "pół generacja". Paranoja! Zastanawia mnie zasadność wydawania takich sprzętów i kłócenia się o to kto ma więcej flopów. No ale stało się i jest. Sony obiecuje, że nie będzie robiło gier ekskluzywnych dla ps4 pro. Podoba mi się takie rozwiązanie, bo jak ktoś krzyczy, że nowe konsole są słabe, to niech sobie kupi pro i nie marudzi. Będzie miał lepszą jakość na której mu zależy. Innym tematem jest Scorpio, które ma być znacznie mocniejsze od obecnego sprzętu. Myślałem, że za rok okaże się, że Scorpio to kolejna generacja sprzętu. W końcu obecne konsole będą już wtedy dostępne przez cztery lata. Pokażą nowy sprzęt, na następny rok puszczą go do sklepów i będzie ok. Lecz nie! Microsoft puścił ostatnio informację wedle której Scorpio nie dostanie ekskluzywnych tytułów (poza vr). Zupełnie tego nie rozumiem. Czyli dostanę nowy sprzęt, który w zasadzie nie jest niczym nowym, a jedynie dopakowaną wersją sprzętu który mam już od czterech lat. Z półki straszyć będzie kosmiczna cena, tylko po co mam wydawać tyle pieniędzy, skoro za połowę tej ceny mogę mieć to samo z trochę niższą rozdzielczością? A może i mniej niż pół ceny, ciężko w tej chwili wyrokować. Trzeba też pamiętać, że nie dalej jak za trzy lata od premiery Scorpio, na światło dzienne wyskoczy jego następca. I znowu zmiana, tyle, że tym razem bardziej zasadna. Najgorsza w tej obecnej sytuacji jest utrata stałej, zamkniętej struktury konsoli, przez co i gry wychodzić będą w różnych wersjach. Rise of the Tomb Raider bedzie można włączyć w trzech różnych konfiguracjach graficznych.

Nie wiem, czy w tym tekście widać to tak dobrze jak sobie to wymyśliłem, ale na przestrzeni kolejnych generacji konsole zaczęły coraz bardziej tracić to co je wyróżniało. Nie ma prostoty obsługi, natychmiastowości, jedności. Do wszystkich tych zmian idzie się przyzwyczaić. To co wczoraj wydawało mi się absurdem nie do przyjęcia, dzisiaj jest powszechnie akceptowanym standardem. Zawsze znajdzie się nowy powód do kłótni, a do starego się przyzwyczajamy. Już nawet nie narzekam kiedy w Wiedzminie dostaję baty i muszę czekać dobre półtorej minuty, żeby spróbować raz jeszcze.

Mam wrażenie, że w całym tym konsolowym burdelu najlepiej odnajduje się ta firma, na którą wylewa się zazwyczaj największe szambo - Nintendo. W dobie płyt CD oni wciąż trwali przy kartridżach, bo zapewnią najszybszy dostęp do danych. Nie mylili się, ale gracze okupili to wyższą ceną gier. Kiedy świat ściągał kolejną łatkę do Modern Warfare, u nich ciężko było mówić o sieciowej infrastrukturze. Ostatecznie musieli iść z duchem czasu, żeby zupełnie nie wypaść z obiegu, ale wszystkie te ruchy, które sprawiały, że konsole traciły swoją tożsamość, nie były podejmowane z chęci, a z musu. Kolejne tytuły od Nintendo wychodzą raczej rzadko, ale nie ma w nich praktycznie czego łatać. Podczas gdy Sony i Microsoft prześcigają się w zacieraniu, do niedawna jeszcze wyraźnej, granicy między konsolą a komputerem, Nintendo siedzi sobie z boku i dalej robi swoje. A co ja na to? Dalej siedzę i zaliczam kolejne zadania poboczne w Wiedzminie. Grafika niby na 6+/10 ale akurat tą wojenkę mam zupełnie w nosie. Patche pościągane, pad naładowany, nic tylko uruchomić konsolę i pójść zrobić sobie kanapkę - akurat się wczyta. Pewnie zaraz znowu mnie ta wiwerna ubije i będę czekał dwie minuty na kolejne podejście. Eh, może jednak włączę sobie Castlevanie, albo Mega Mana? Zobaczymy. Na razie siedzę w tramwaju. Jest smutno, szaro i chyba będzie padał deszcz. No nic, przynajmniej powoli dojeżdżam.

Oceń bloga:
38

Komentarze (89)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper