Disenchantment - popłuczyny po Simpsonach i Futuramie

BLOG
686V
Disenchantment - popłuczyny po Simpsonach i Futuramie
Darek | 24.08.2018, 20:39
Bezspoilerowa recenzja pierwszego sezonu nowego serialu Matta Groeninga.

Po raz trzeci!

W 1993 Homer Simpson o mały włos nie zdradził swojej żony. Niecałe dwa lata później Lisa musiała pożegnać swojego przyjaciela i mentora, Murphy'ego Krwawiące Dziąsła, który zmarł w szpitalu. Sam. Bez rodziny, przyjaciół, domu. Simpsonowie nie bali się poruszać poważnych tematów, bawiąc przy tym zarówno dzieci jak i rodziców. Następnie, w 1999 ruszyła Futurama, drugi animowany serial Matta Groeninga. Przygody Fry'a w Kosmosie, jak ktoś sprytnie postanowił nazwać animację nad Wisłą, celowały w trochę inną publiczność. Jasne, wciąż było zabawnie i od czasu do czasu wzruszająco, ale serial kierowany był przede wszystkim do nerdów. Setki odniesień do popkultury, żarty tak inteligentne, że niektórych nie sposób zrozumieć bez szybkiego Google searcha (i cała masa głupich - dla równowagi), Futurama była pod wieloma względami wręcz zbyt ambitna jak na tamte czasy. Skaczemy dwadzieścia lat do przodu i co widzimy? Homer z urokliwego opoja i głupola stał się po prostu głupim menelem, a Futurama została skasowana, przywrócona, skasowana po raz kolejny, znowu przywrócona i raz jeszcze skasowana. I tak się zastanawiam, czemu w takim razie liczyłem na to, że Rozczarowani, trzeci serial animowany Matta, mnie, ekhem, nie rozczaruje?

Przygody księżniczki Bean, elfa Elfo i demona Lucy miały komfortowy start. Żadna stacja nie dyktowała im co wolno, a czego nie wolno; dostali zielone światło od Netflixa i jedyne czym musieli się martwić było wyprodukowanie dziesięciu pełnych dobrej jakościowo zawartości odcinków. Nie wyszło. Nie jest oczywiście tak, że Rozczarowani to zupełny trup i lepiej nie podchodzić. Styl graficzny jest miły dla oka, niektóre żarty potrafią przywołać uśmiech na twarz, a finałowy zwrot akcji nie został jeszcze przewałkowany przez popkulturę na wszystkie możliwe strony, więc można nawet dać się zaskoczyć. Niestety, na tym zalety się kończą.

 

O co kaman?

Księżniczka Bean ma wyjść za mąż aby zabezpieczyć pozycję królestwa taty na mapie świata. Ale Bean nie jest zwykłą, delikatną dziewczynką. Jest zaradna, lubi wypić i wcale nie potrzebuje księcia aby wieść szczęśliwe życie. Brzmi znajomo? Oczywiście, że tak, bo w dzisiejszych czasach taki właśnie jest archetyp księżniczki. Ze skrajności w skrajność. Drzewiej, Śnieżki i Aurory musiały być zwiewne, łatwe do porwania, czarujące i cierpliwe, bo przecież książę nie wyrobi się z ratunkiem w dwie minuty. Zupełne mimozy. Dzisiaj, aby zmyć niesmak pozostawiony przez tą dawną portretację, każda jedna księżniczka potrafi walczyć, mało która w ogóle słyszała o czymś takim jak miłość i wszystkie po kolei sportują ten kretyński uśmieszek w stylu "ale jestem cwana". Wiesz który - oczy przymrużone, jedna brew do góry i uśmiech tylko połową ust. Bean idealnie wpasowuje się w ten schemat.

Towarzyszą jej Elfo i Lucy. Ten pierwszy ma już dosyć życia w wiecznie szczęśliwej krainie, gdzie wszyscy zawsze śpiewają i jedzą cukierki, a drugi jest mini demonem, który z jednej strony nakłania Bean do robienia złych rzeczy, z drugiej czuje doń sympatię i na każdym kroku pomaga jak może.

Wspólnie ruszą na przygodę w trakcie której... No właśnie. Co zrobią? Pójdą w jedno miejsce, zrobią rozróbę w drugim, poimprezują. Myślałby kto, że raptem dziesięć dwudziestokilkuminutowych odcinków to liczba na tyle mała, że cały sezon da nam upchaną po brzegi zawartością historię, nie? Ano nie.

Mam wrażenie, że autorzy serialu nie mogli zdecydować się na odpowiadający im format, więc zrobili pół sezonu w stylu Simpsonów i Futuramy - typowo sitcomowe, nie powiązane ze sobą za mocno historie - i drugie pół w formacie serializowanej opowieści.

Z początku dostajemy więc raczej lekkie, głupkowate historie pozamykane w pojedynczych odcinkach - impreza na zamku, wyprawa do starego dziadka po cośtam, itp. Jak to w sitcomach bywa, niektóre żarty trafiają, inne nie. Generalnie oglądamy dalej, bo czekamy co z tego wyjdzie, a w nagrodę za cierpliwość dostajemy kilka ostatnich odcinków. Ton opowieści ulega diametralnej zmianie, idzie nawet uronić łzę, a wspomniany już wyżej zwrot akcji naprawdę potrafi zaskoczyć. Szkopuł w tym, że zmiana następuje za późno. Historia ledwie zaczyna się rozkręcać, klarować, po czym reflektujemy się, że to właśnie skończył się ostatni odcinek i dupa. Tak. Jeśli jeszcze się tego nie domyśliłeś - Rozczarowani kończą się cliffhangerem. Zupełnie jakby twórcy scenariusza w swoim pokoju doszli do wniosku, że wykonali tak zajebisty kawał dobrej roboty, że zasłużyli na ten klifowy zwis, że jest to idealne zakończenie idealnego sezonu. Spoiler: Nie jest.

 

Co się stało?

Rozczarowani rozczarowują na wielu płaszczyznach. Choćby postacie. Są tak płaskie jak to tylko możliwe. O Bean napisałem już wystarczająco dużo, dodam więc tylko, że jej postać nie ewoluuje w żaden znaczący sposób na przestrzeni całego sezonu. Niczego się nie uczy, jej charakter nie ulega zmianie, wszystko po staremu. Tak samo Elfo, który od samego początku jest naiwny, dobroduszny i smali cholewki do Bean. Absolutnie nic w jego postaci nie ulega zmianie. Dostajemy jedynie obietnicę, że w kolejnym (kolejnych?) sezonie jego postać zostanie rozwinięta. Lucy jest jedyną postacią w przypadku której możemy mówić o jakiejkolwiek przemianie, ale następuje ona tak prędko, że dopiero w trakcie pisania tego tekstu zdałem sobie sprawę z faktu, że cokolwiek się w nim faktycznie zmieniło. Obsadę uzupełniają król, herold, świnia, dwie królowe i kilka innych nieciekawych postaci. Zgoda, co najmniej jedno z nich dostaje coś na wzór drogi do przebycia, a książę-świnia, któremu głos podkłada fenomenalny, znany z IT Crowd Matt Berry kradnie każdą jedną scenę w której występuje, ale, że pozwolę sobie na powtórzenie, jest tego za mało i za późno.

Druga sprawa to reżyseria. Nigdy nie mamy problemu ze zrozumieniem co kieruje daną postacią i choć są to tematy oklepane po stokroć (bunt, miłość, zemsta, blablabla), to przynajmniej wiemy co jest grane. A w każdym razie zazwyczaj wiemy co jest grane, bo montażysta spieprzył sprawę w sposób iście koncertowy. Za przykład niech posłuży scena z pierwszego odcinka, kiedy to Bean i spółka trafiają do niejakiego Praczmastera, gdzie zostają osaczeni przez ludzi króla i ostatecznie muszą salwować się ucieczką. Scena przedstawia się następująco. Rycerze wjeżdżają do głównej sali i wygłaszają swoje przemówienie. Bean, na ich oczach, wchodzi w jakąś szczelinę. Rycerze podążają, ale nie są w stanie się przecisnąć. Cięcie i ekipa znajduje się przy drzwiach wejściowych (jak rozumiem, znajdujących się tuż za rycerzami) i cichcem wymyka się z budynku. Zabrzmiało nieczytelnie? Pewnie dlatego, że taka właśnie jest ta scena. Rozumiemy o co twórcom chodziło, ale wykonanie jest tak pokraczne, że odnosimy wrażenie, że przy programie do montowania siedział mało rozgarnięty student.

Tak samo, czytaj: zupełnie nieczytelnie, wyglądają sceny akcji. Znowu - rozumiemy z grubsza co się dzieje, ale akcja jest albo pokracznie ślamazarna, albo pocięta w tak dziwny sposób, że nie jesteśmy w stanie wczuć się w klimat przygody (efekt, do którego, jak sądzę, dążyli twórcy).

 

To oglądać, czy nie?

Wszystko to nie miałoby jednak znaczenia, gdyby nie jedna, prosta, acz szalenie ważna rzecz - Rozczarowani zwyczajnie nie bawią. Raz na kilka minut zdarzy się zaśmiać, czasami wręcz zarechotać, ale lwia część serialu albo nie planowała być śmieszna, albo jej się to zwyczajnie nie udało. Zdaję sobie sprawę z tego, że humor jest rzeczą bardzo subiektywną, więc to co dla mnie jest czerstwe, dla kogoś innego może być żartem roku, pewnie, czemu nie. Z tym, że odnoszę wrażenie, że nowa animacja Groeninga często celowo miała nie być zabawna. Twórcy skupili się na budowaniu świata i przedstawianiu bohaterów, zapominając przy tym, że robią komedię.

Rozczarowani nie są najgorszym serialem świata. Nie są nawet serialem stricte złym. Są, w dużym uproszczeniu, dokładnie tym, czego można się w 2018 spodziewać po twórcach Simpsonów i Futuramy - ładnie wyglądającą, ale zupełnie nie rozumiejącą na czym polega ich siła wydmuszką. Niby można obejrzeć, ale przecież w serwisach streamingowych dostępne są niebo lepsze seriale, których pewnie nigdy nie widziałeś. Zostaw Rozczarowanych w spokoju. To już lepiej poświęcić czas na innych dziesięć odcinków - równie nowy, równie animowany, a niebo lepszy Final Space. O!

 

Oceń bloga:
11

Komentarze (14)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper