Piracka wersja gry

BLOG RECENZJA GRY
734V
Piracka wersja gry
dKc | 08.11.2015, 16:39
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Podchodząc do gry Shantae and the Pirate’s Curse na Wii U miałem nadzieję na coś na podobieństwo gry Dust: An Elysian Tale, jednak już teraz w tym momencie zerkając na ocenę pewnie domyślasz się, że nie mamy do czynienia z tak wyjątkowym tytułem. Dobrze się domyślasz. To jedna z nielicznych metroidvanii dostępnych na Wii U (na konsoli Nintendo brakuje METROIDvanii, czujesz to?), która ma swój piracko-przygodowy klimat, jednak coś jest z nią nie tak. Ale po kolei.

Oczywiście, jak zazwyczaj w grach od Big N wita nas ekran tytułowy z kimś wykrzykującym tytuł gry. „Shantae and the Pirate's Curse” słyszymy z nienaganną dykcją. Szkoda, że potem tej dykcji w samej grze jest tyle co kot napłakał, ale wrócimy do tego. Właścicielką głosu, który wymawia tytuł jest aktorka podkładajaca głos pod Shantae. Zaraz, kogo?

Główna bohaterka, która jest połączeniem entuzjazmu kobiety zatrudnionej w korporacji w dziale HR  z nieśmiałością i infantylnością licealistki powinna przypaść do gustu męskiej części graczy głównie za sprawą kształtnej rozbudowy górnej części ciała. Shantae w trakcie gry jest tak przedmiotowo pokazana, że praktycznie zapomniałem, iż posiada ona umiejętność łapania dusz w swoją lampę. Shantae jest dżinem... Dżinką? Ma też jakieś cygańskie naleciałości. W trakcie gry posiądzie też inne umiejętności, jak to w metroidvaniach bywa, ale o tym potem. I nie, nie łazi po dworcach PKS żebrząc o kasę, Ty ksenofobie.

W grze pojawią się sceny stworzone typowo pod niewyżytego samca lubującego się w zboczonych japońskich bajkach, m.in. kąpiąca się główna bohaterka, podskakujące cycki podczas animacji postaci czy zawstydzona dżinka odpowiadająca twierdząco na pytanie czy jest tancerką. Cała gra epatuje aluzjami do seksu. Bohaterki wypinają się pozując, chodzą skąpo ubrane odsłaniając coraz to niższe partie brzucha, cycki wylewają im się z dekoltu... I to nie dotyczy tylko protagonistek... Nie, antagonistki, poboczne postacie, zombie... Tak, nawet dziewczyna-zombie musi tu być gorąca. Jakoś można to uzasadniać z powodu nadmorskiego klimatu gry, but come on. Zombie? Serio? Wśród żeńskiej części publiki główne żeńskie postacie mogą wzbudzać zazdrość z powodu płaskiej figury, ale w grze pojawiają się też dryblasy pokroju Pudziana, więc jest po równo, choć nie oszukujmy się, że faceci grają tu drugie skrzypce (z wyjątkiem jednego dziadka umożliwiającego zapis stanu gry, który w grze pojawia się często).

OPRAWA

Strzał w pysk

Pierwszy kontakt z grą jest naprawdę odpychający. Dzieje się tak z powodu kanciastej grafiki 2D, która wygląda jakby powstawała 20 lat temu. Jest gorzej niż w Raymanie Origins – grze od Ubi..sof..tu. Uch, myślałem, że mi to przez gardło nie przejdzie. Można się pocieszać, że na samym padlecie gra wygląda lepiej i mamy tam mniej pikseli, lecz jeśli mamy już tak  oszukiwać... To kupmy sobie lepiej Game Boy Advance’a z jakąś grą – grafika i cena będą podobne, a sprzęt bardziej przenośny niż padlet, który nie działa w innym pokoju, niż ten w którym leży konsola.

Rolę cutscenek pełni tutaj archaiczne już dzisiaj zatrzymanie akcji i wyświetlenie sylwetek głównych bohaterów z napisami, które pojawiają się na dole. Nie ma tu dubbingu z wyjątkiem krótkich kwestii takich jak ‘Ah’, ’Hm’, ‘Risky Boots’... Tradycja Alfabetu Morse’a jest tutaj dobrze kultywowana. Grafika postaci jest ładnie narysowana i zaprezentowana w wysokiej rozdzielczości. Tym bardziej irytuje fakt, że podczas samej gry pikseloza beztrosko leje nas po gałkach ocznych. Pikseloza jest tak znaczna, że ciężko stwierdzić czy główna bohaterka gry biega po planszach z piersiami na wierzchu czy nie, ale podczas ekranu głównego i rozmów postacie są w HD. No co jest?! To jakiś żart?

HUMOR

Jest super

Śmieszne dialogi są mocną stroną gry. Boss łąpiący się za głowę i krzyczący, że wóz należał do jego matki, przemieszczanie się w wannie, syndrom Byłego Bossa, gagi w stylu, że koleś z wadą wzroku dostaje okulary i nie widzi lepiej, ale czuje się mądrzejszy i ochoczo zabiera się przez to do pracy – tego typu japońskie żarty są tu na porządku dziennym. Jest zabawnie i ten niewybredny żałosno-uroczy humor towarzyszy nam do końca gry. Jest kolorowo.

GRAFIKA

Rozpikselowanie dziesiątego stopnia

Jeśli chodzi o kolorowość grafiki to całość prezentuje sie okazale, jednak te wszechobecne kanty, bez których współczesne gry 2D potrafią doskonale sobie poradzić tutaj tak kłują w oczy, że ma się ochote te oczy wydłubać sobie widelcem. Nie moge zdzierżyć tych kantów. Siostro, jest tak jak podejrzewałem – stwierdzono pikselozę złośliwą. Same lokacje są typowe dla platformówek – level na śniegu, level pod chmurami, level nad morzem, level na cmentarzu. Lokacje są całkiem fajne i zróżnicowane, a każda ma inną muzykę. Nie ma zaznaczonego celu, do którego trzeba dążyć jak ma to miejsce np w Striderze czy Shadow Complex. Grafika na screenach wygląda fajnie, ale raz – screeny są pomniejszone, dwa – gameplay nie jest już taki fajny. Muzyka lepsza.

MUZYKA

Ibiza ze SNES'em pod pachą

Główny motyw z Scuttle Town (pierwsze miasto) wpada w ucho. Przyjemna orientalna muzyka wpadająca w dubstep i electro jest czymś co zakorzeni się w głowie i będzie miło się kojarzyć z tym tytułem. Czasem pojawi się jakaś salsa czy inna pompująca muzyka elektroniczna. Dialogi są dubbingowane tylko czasem i przypominają one MIDy użyte w innych grach Nintendo, np. w Pokemonach. Nie jest to poziom Dusta, niestety.

METROIDVANIA

Aye, aye, capt'n!

Bohaterka przez całą grę uczy się nowych możliwości. To może być uznawane za spoiler (nie fabularny, a gameplayowy, więc czytaj ten akapit z rozwagą). Od początku towarzyszy nam lampa do wciągania dusz, a z czasem pojawi się możliwość glide’owania (przy odpowiednim wietrze będzie można się wznosić na wyższe partie map), strzelania, zabójczego biegu roztrzaskującego mur, rozwalania skał pod sobą czy triple jumpy. Sama metroidvania wyróżnia się na tle innych tym, że nie mamy tu jednej mapy a kilka wysp, z których każda ma inna mapę. Opisany tu zabieg możnaby opisać czymś na podobieństwo multimetroidvanii, ale to brzmi zbyt poważnie jak na mapy o tak skąpej, jak ubiór Risky Boots (kapitan naszego statku), wielkości. Choć i tak bywa to irytujące, gdy w pewnym momencie się zacinamy i jesteśmy zmuszeni chodzić po każdej wyspie z osobna i szukać NPC’a, któremu trzeba coś dać, żeby popchnąć fabułę do przodu.

MECHANIKA

Wycyganić na gameplayu

Główna bohaterka była u tego samego trenera co Millia  z Guilty Gear X, ale najbardziej przypomina kolesia z takiej starej platformówki na NES-a Kabuki Quantum Fighter , bo główny atak polega tutaj na uderzaniu włosami (co daje możliwość umieszczenia małego żartu - w sklepie jednym z dostępnych przedmiotów jest szampon, który wzmiacnia nasz atak). Gra momentami przypominała mi najlepsze platformówki starych lat jak Aladdin czy Lion King, a i nawiązania do popkultury też się zdarzały. Pierwsze chwilę z tym pirackim tytułem były naprawdę udane, lecz było tak zaledwie do momentu, gdy zaczął się dziwny backtracking i elementy przygodowe. Biegasz jak debil pomiędzy tymi wyspami i szukasz jaki przedmiot komu dać. Może to przez moją nieuwagę, może Shantae swoimi dużymi cyckami odebrało mi resztki rozumu, jednak to, że nie ma jakiejś możliwości podglądu dowolnej wyspy (żeby np zobaczyć gdzie nie odkryliśmy mapy) z każdego miejsca jest pewnym dyskomfortem. Inną denerwującą rzeczą jest brak elementów RPG (wbijania leveli, ulepszania ataku/obrony przez nabieranie doświadczenia). Zamiast tego, w grze przyjdzie nam zbierać ośmiornice, które potem będzie można przerobić u kowala (przypominającą Ivy z Soul Calibura) na dodatkowe serduszko z życia, a żeby ulepszyć atak włosami  – będzie można kupować specjalne napoje, po które trzeba co chwilę wracać do sklepu, bo dość szybko się kończą. U kupca można też nabyć też zwykle potiony i atuo-potiony. W grze przychodzi taki moment, w którym po dość długim przechodzeniu jak przecinak, elementy zręcznościowe nagle stają się wymagające, a wrogowie zabierają dużo życia. Wiedziałem, co trzeba zrobić – nagrindować w cholerę diamentów (które z wrogów wypadają bardzo... oszczędnie), żeby potem móc kupić u sprzedawcy oddalonego o kilkanaście plansz potiony, w sklepie na innej wyspie. Jednak to był moment, w którym rzuciłem tą grę na jakiś czas, bo kojarzyło mi się to z pracą, a nie z przyjemną rozrywką. Przez takie rzeczy rozgrywka staje się kulawa.

Wykorzystanie padleta jest ciekawe, acz chybione. Na ekraniku widzimy minimapę albo ekwipunek (w zależności od wybranego ekranu). Ekwipunek bywa dość toporny, ponieważ w ferworze walki chcemy skorzystać z potiona, więc musimy oderwać wzrok od telewizora, spojrzeć na ekran padleta kliknąć w odpowiednią ikonkę, nie pauzując gry, a wtedy mogą nas zabić (bo w trakcie pauzy oczywiście nie możemy korzystać z ekwipunku, brawo designerzy). Podczas wyboru wyspy na padlecie mamy ster, którym możemy kręcić i zmieniać kurs. Steruje się tym całkiem fajnie i jest to mile urozmaicenie, którego używanie jest opcjonalne i nic nie wnosi do rozgrywki. Cały padlet w tej grze to innowacja, która wydaje się jednak trochę niezbyt dobrze wykorzystana i przemyślana.

NA KONIEC

Cenowo-jakościowe wahania

Czy warto dla tej gry kupować Wii U? Nie wygłupiaj się. Wyczaj jakąś promocję na steamie i jazda. Ale ok, jesli ma się Wii U albo 3DS’a czy warto się tą grą zainteresować? Lubisz lekki, infantylny humor? Jesteś zboczeńcem lubiącym patrzeć na skąpo ubrane postacie z anime? Nie masz ważniejszych wydatków? Sięgaj śmiało po tą grę. Dodam, że czas gry: ponad 8 godzin. Przeciętnie jak na metroidvanię.

Oceń bloga:
0

Atuty

  • brak loadingów
  • humor
  • pomysł na wykorzystanie padleta

Wady

  • backtracking
  • mapa
  • wykonanie wykorzystania padleta

dKc

Lepsze od The Order 1886

7,0

Komentarze (2)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper