Recenzja gry: Dragon Ball Z: Battle of Z

Recenzja gry: Dragon Ball Z: Battle of Z

Wojciech Gruszczyk | 25.01.2014, 13:09

Mając kilkanaście lat byłem świadkiem intrygującego zdarzenia. Każdego dnia, gdzieś w okolicach późnego popołudnia, całe moje osiedle zamieniało się w mityczny Silent Hill. Plac zabaw pusty, boisko puste... Wszyscy przyjaciele, znajomi, a nawet odwieczni wrogowie siedzieli przed telewizorami i ze wzrokiem zombie oglądali "Kryształowe Kule". Te wybitne wspomnienia miały powrócić za sprawą Dragon Ball Z: Battle of Z – gra od samego początku została okrzyknięta przez autorów "najlepszą" i "najbardziej rozbudowaną". Czy najnowsza produkcja Namco Bandai sprostała zapowiedziom?

Znana historia, ale czy przez wszystkich?

Dalsza część tekstu pod wideo

 

Nie jest tajemnicą, że w Battle of Z poznajemy historię z Dragon Ball Z. Autorzy postanowili podzielić poszczególne wydarzenia na sagi i w taki sposób na początku walczymy z Saiyanami, później z Freezerem, Androidami, a na końcu niszczymy Majin Buu. W trakcie każdej opowieści rywalizujemy w kilku pojedynkach, a same wydarzenia możemy poznać z dwóch stron – pozytywnych oraz złych postaci. Rozgrywka została urozmaicona o trzy dodatkowe sagi (Another, Extra oraz Special), w których walczymy z bohaterami z różnych filmów – pojawia się tutaj Cooler brat Freezera, legendarny Saiyan Broly czy nawet Beerus z ostatniej ekranizacji.

 

 

Przez 60 misji spędzamy wiele godzin na czystej walce, ale ta słodka przyjemność została wykastrowana z opowieści. Autorzy serwują nam wiele epickich bitew, ale w całym tym gąszczu zapomniano o opowiedzeniu historii. Przed rozpoczęciem misji możemy załączyć informacje, ale jest to tylko szczątkowe, maksymalnie kilku zdaniowe wytłumaczenie zdarzeń, które w żaden sposób nie obrazują świata przedstawionego. Podczas całej gry miałem wrażenie, że twórcy pomyśleli „przecież i tak wszyscy już to znają” i nawet nie zechcieli przybliżyć nam swojego uniwersum. Niestety, ale pojawia się tutaj dość istotny problem, ponieważ nawet osoby, które w młodzieńczych latach uwielbiały Dragon Ball i marzyły o strzelaniu kamehameha nie będą pamiętać wszystkich smaczków, każdej postaci. Wstyd się przyznać, ale pamiętać czasami jest bardzo zawodna… Jednak co mają zrobić młodsi gracze, którzy nie wychowali się na złotowłosych legendach? Dla nich ta opowieść to jeden wielki chaos lub co gorsza – będą przechodzić każdą kolejną walkę bez refleksji, bez wzruszeń i bez zachwytów. Zgroza.

 

Miłą odskocznią od nudnego przechodzenia kolejnych misji jest możliwość zaproszenia do wspólnej gry śmiałków z Sieci. Jak podają autorzy dzięki temu będziemy mogli wykonać te bardziej wymagające zadania, a uwierzcie mi – czasami jest trudno. Im dalej w las tym rywale nie wybaczają błędów, więc albo nauczymy się idealnie wykorzystywać moce swojej formacji, albo poprosimy o pomoc kogoś z Internetu. 

 

Walka, walka, walka i zbieranie jajek

 

Największą innowacją produkcji są walki 4 vs. 4 – autorzy zapowiadali, że Battle of Z przeniesie nas na nowy poziom rozgrywki, a dzięki tym pojedynkom zaznamy wyśmienitych wrażeń. Na papierku może i wyglądało to bajecznie, jednak po zetknięciu się z ekranem telewizora jest różnie. Już przechodząc kampanię możecie wielokrotnie odczuć zdezorientowanie. Kamera szaleje, atakują nas ze wszystkich stron, a całość jest dopełniona przez ogromny chaos – jasne, że do tego trzeba się przyzwyczaić, bo taki jest urok tej produkcji, ale z mojej perspektywy programiści odrobinę przesadzili… Lub po prostu nie zapanowali nad stworzonym przez siebie zamętem. Mimo wszystko po rozegraniu kilku lub kilkunastu pojedynków można się przyzwyczaić do szalonego kamerzysty i zapamiętać podstawowe ruchy, które ochraniają nas przez atakiem z 4 stron. Mam wrażenie, że porządny poradnik mógłby pomóc, ale twórcy wyszli z założenia „oni już w to grali”, więc wszystkiego uczymy się na własną rękę. Niby przed starciami pojawiają się „porady” w formie dwóch zdań, ale nie takiej pomocy potrzebują zainteresowani.

 

Same pojedynki zostały potraktowane odrobinę po macoszemu i choć ciekawie prezentują się zagrania zespołowe, to samych ataków jest bardzo mało. Musimy kombinować i wklepywać różne sekwencję, a to nie zawsze gwarantuje zamierzony sukces. W rezultacie najłatwiej wyuczyć się kilka combosów i niszczyć nimi kolejnych wrogów. 

 

 

Po szczątkowym poznawaniu historii mamy możliwość skromnego szaleństwa przez zaznanie kilku innych trybów rozgrywki. W rozgrywkach mamy Normal Battle - standardowe 4 vs. 4, Score Battle - wariacja, w której zespoły zdobywają punkty, Battle Royal - pojedynki każdy na każdego oraz Dragon Ball Grab - gdzie dwie drużyny walczą o "Smocze Kule" i wygrywa ta, która zdobędzie wszystkie siedem. Brzmi ciekawie i w rzeczywistości tak jest – odmiany standardowej walki są sympatyczne, a całej pikanterii dodaje fakt, że wszystkie starcia odbywają się w Sieci… Przed napisaniem tej recenzji rozegrałem kilka spotkań i nie miałem większych problemów z połączeniem, znalezieniem graczy lub lagami. Było przyjemnie, ale japońscy twórcy zapomnieli o podstawie dla tej produkcji, czyli kanapowym graniu – po pierwszym załączeniu gry spędziłem kilka minut na wyszukaniu rozgrywki dla dwóch-czterech graczy przy jednej konsoli, niestety z marnym skutkiem.  Nie wiem jak autorzy mogli pominąć tak fundamentalny element dla tego gatunku – nawet jeśli w Japonii nie odwiedza się już znajomych, aby wspólnie pograć, to przecież istnieje jeszcze reszta świata, gdzie takie archaizmy są nadal praktykowane. Idealna gra z kumplami przy piwie, aby powspominać stare czasy, strzelić sobie kamehameha w pysk, ale… No właśnie tutaj tych przyjemności nie zaznamy. 

 

Songo, Songo, Songo, Songo, Songo i Kucharek

 

Podczas promocji Battle of Z autorzy chwalili się „największą” grą z uniwersum, ponieważ otrzymujemy do swojej dyspozycji ponad 70 bohaterów ze świata „Kulek”! Nie wspomniano przy tym, że prawie połowa z nich to różne wersje jednej postaci, gdzie dla przykładu mamy pięciu Songo (wersja normalna, Super Saiyan, Super Saiyan 2, Super Saiyan 3, Super Saiyan God) oraz taką samą liczbę Freezerów. Jeśli jeszcze nie załapaliście, muszę to powiedzieć wprost – w grze nie zmieniamy poziomów bohaterów, a po odblokowaniu danej formy możemy ją wybrać przed walką. W tej sytuacji rozpoczynamy starcie ze złotymi włosami po kolana… Nie ma magii ewolucji, zyskiwania mocy, stawania się silniejszym w trakcie starć. Kastracja sagi idealna.

 

Podczas tworzenia drużyny w kampanii nie zapomniano o restrykcjach dotyczących „dobrzy nie pomagają złym”, ale możemy stworzyć zespół składający się tylko i wyłącznie z jednej osoby. Czterech Songo (i to nawet w jednej formie) prezentują się niezwykle dziwnie. Zawsze możemy zabawić się w młodocianego stylistę i ingerować w kolory strojów bohaterów, ale wątpię, aby gracze spędzali godziny na kolorowaniu ubrań… Chociaż różowy Vegeta brzmi intrygująco.

 

 

Każda postać posiada przeznaczoną z góry klasę: Fighting Type - specjalista w starciach bezpośrednich i w wykonywaniu skomplikowanych combosów, Ki Blast Type - walka na dużym zasięgu z możliwością strzelania mocnymi atakami, Support Type - leczenie postaci i ogólna pomoc oraz Interference Type - zakłócanie umiejętności i ataków oponentów. Dzięki temu musimy z głową dobierać sobie kompanów, bo jak wspomniałem, chociaż możemy wybrać czterech Songo, to jednak ich użyteczność będzie dość mizerna – jakakolwiek taktyka i jednocześnie odpowiednie dobranie ekipy są niezbędne do przeżycia. Nie możemy zapomnieć, że za wszystkie pojedynki zdobywamy karty oraz pieniądze. Te pierwsze dla przykładu rozszerzają siłę, zdrowie, poszerzają umiejętności, czy też zwiększaj obronę bohaterów. Z tego powodu im więcej gramy, tym posiadamy większą ilość możliwości ingerowania w nasz zespół. Natomiast za zarobione monety kupujemy kolejne przedmioty oraz wspomniane ulepszacze.  

 

Mały ekran, ale chaos ten sam

 

Produkcja na PS Vita nie różni się w zasadzie niczym od swojego większego brata. Prawie niezmieniona grafika, podobne sterowanie (musimy wykorzystywać przedni ekran konsoli do klikania triggerów) i identyczny chaos. Na początku gracze mogą odczuwać skromny dyskomfort, ponieważ mały ekran nie daje swobody na odetchnięcie, ale po kilku starciach da się przyzwyczaić do takiej rozgrywki. Tak samo jak na dużym formacie kamera potrafi zwariować, ale analogicznie do wersji z PlayStation 3 nie zauważyłem większych problemów z optymalizacją.

 

Na osobny akapit zasługuje opcja cross-save – bez problemu możemy w minutę przenieść rozgrywkę z jednej platformy na drugą. Wchodząc w opcje zapisujemy rozgrywkę na serwerze, a następnie kontynuujemy ją na drugim urządzeniu. Prezentuje się to naprawdę świetnie.

 

Mała konsola Sony nie odstaje od starszego rodzeństwa i jeśli jesteście przyzwyczajeni do ogrywania większych tytułów na tym sprzęcie, to po chwili z grą będziecie się dobrze bawić. Nie możemy zapomnieć, że wersja na PSV kosztuje prawie 60 złotych mniej.

 

 

Gra to nie bajka, ale jest dobrze

 

Są gracze, którym odpowiada cel-shading, a Battle of Z możemy zaliczyć do grona produkcji wykorzystujących tę technikę przedstawienia obrazu w odpowiedni sposób. Jasne, że mamy tutaj wyraźny dysonans pomiędzy postaciami, a lokacjami, ale całość wpisuje się w koncepcję anime. Mógłbym narzekać i oczekiwać czegoś więcej, ale grafika wraz z udźwiękowieniem tworzą ciekawą kompozycję, która na pewno spodoba się fanom serii. Trzeba tylko pamiętać, że nie jest to najwyższa liga... 

 

Ogromny potencjał, ogromne obietnice, ogromne WTF

 

Miałem wielkie nadzieje związane z tym tytułem. Chciałem odświeżyć sobie opowieść, która porwała mnie za młodu, miałem ochotę na odrobinę przyjemnej rozgrywki i wierzyłem, że obudzę śpiące marzenia o staniu się Saiyanem. W rezultacie zagrałem w średnią produkcję przeznaczoną wyłącznie dla największych sympatyków serii. Nawet autorzy nie ukrywają targetu tej produkcji, ponieważ nie pozwalają młodszym graczom na wsiąknięcie w ten świat. Moje pokolenie pokochało historię o małym chłopcu z ogonem małpy, ale najmłodsi kolejny raz nie dostali wabika, który skłoni ich do zapoznania się z całym tym światem.

 

Mimo wszystko w produkcji można znaleźć przebłyski nadziei – wspomniane ośmioosobowe walki, wiele postaci, możliwości w tworzeniu zespołów, karty i wiele misji – jednak na pewno nie na taką grę czekaliśmy.  

 

Gra ma dobre momenty, można się wciągnąć i poczuć, że „to jest to”, ale czar pryśnie po kilku pierwszych godzinach. Tak samo jak moja wiara, że jeszcze kiedyś uda mi się zagrać w grę przynajmniej na „ósemkę” w uniwersum "Kryształowych Kul".

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Dragon Ball Z: Battle of Z

Atuty

  • Dużo grania
  • Dodatkowe misje
  • Sympatyczne tryby w Sieci
  • Cross-save (PS3+PSV)

Wady

  • Słabe przedstawienie historii
  • Początkowo chaos na ekranie
  • Mało ataków
  • Gdzie kanapowe granie?!
  • Dziwne pomysły

Tylko dla największych fanów, którzy czekali na ten tytuł od wielu miesięcy. Chociaż nawet oni mogą poczuć się oszukani...

Wojciech Gruszczyk Strona autora
Miał przyjść do redakcji zrobić kilka turniejów, ale cytując klasyka „został na dłużej”. Szybko wykazał się pracowitością, dzięki której wyrobił sobie pozycję w redakcji i zajmuje się różnymi tematami. Najchętniej przedstawia wiadomości ze świat gier, rozrywki i technologii oraz przygotowuje recenzje gier i sprzętu. Jeśli jest zadanie – Wojtek na pewno się z nim zmierzy. 
cropper