Recenzja gry: Rayman Legends

Recenzja gry: Rayman Legends

Roger Żochowski | 18.10.2013, 16:32

Rayman Legends długo czekało na moment, w którym trafiło w końcu do mojej konsoli. Natłok obowiązków i jesienny wysyp hitów skutecznie odciągał mnie od produkcji Ubisoftu. Dziś jest mi z tego powodu wstyd. Bardzo wstyd.

Gdy czytam, że premiera Watch Dogs została przesunięta ze względu na słabszą niż się spodziewano sprzedać takich produkcji jak Rayman Legends robi mi się smutno. Nie tylko dlatego, że jest to jedna z najlepszych gier tej generacji, ale również ze względu na to, iż jest to tytuł skierowany przede wszystkim do starych wyjadaczy. Tych którzy pamiętają czasy dwuwymiarowego Mario Bros, uzbierali wszystkie jabłka w Crashu czy łykali jak pelikan diamenty w Spyro the Dragon. Rayman Legends to powrót do czasów, w których platformówki pełniły rolę system-sellerów napędzając sprzedaż kolejnych konsol. I potrafiły zauroczyć od pierwszego wejrzenia...
Dalsza część tekstu pod wideo
 

Na pomoc Małakom


 
Fabuła w Raymanie jest tylko tłem, więc wystarczy napisać, że podobnie jak w Origins naszym zadaniem znów jest ratowanie sympatycznych Małaków. Tytuł doczekał się pełnej polskiej wersji językowej, którą zrealizowano ze smakiem wliczając w to świetnego lektora na starcie, więc już na starcie gra dostaje dużego plusa. Szkoda jednie, że baśniowy scenariusz tylko na wstępie próbuje coś nam opowiedzieć, by w dalszej części gry zejść na margines. Tym razem mamy okazję powozić się po sześciu niezwykle kolorowych światach podzielonych na mniejsze plansze i całą masę bonusowych. Do zwiedzenia czeka więc łącznie aż 121 poziomów, z czego 40 zaadaptowano z poprzedniej części gry odpowiednio je przerabiając, by graczom nie towarzyszyło uczucie deja vu. Można więc nieśmiało stwierdzić, że opóźnienie premiery wyszło nam na dobre, bo de facto dostaliśmy dwie gry w cenie jednej. 
 
Sterowanie podobnie jak w pierwowzorze jest proste i intuicyjne, dzięki czemu nawet największy laik może je bez problemu opanować. Polecę znaną i nieco wyeksploatowaną formułką, ale Legends idealnie pasuje do zasady "Easy to Learn - Hard to Master ". Grę cechuje prostota, bo przecież postać poza skokiem, biegiem i atakiem niewiele może zrobić. Opcjonalnie po planszy śmiga jeszcze Murfy, zielony gostek, któremu możemy wydawać polecenia. Wyglądający jak skrzyżowanie żaby z muchą osobnik oczyści nam drogę z pułapek, podstawi kładkę, przesunie dźwignię czy chociażby zajmie się blokującym drogę potworem. Wszystko z pozoru jest proste jak budowa cepa, bo Murfy podlatuje do wybranych obiektów a naszym zadaniem jest tylko wduszenie w odpowiednim momencie przycisku.  Do tego dochodzi czasem także manipulacja elementami otoczenia za pomocą spustów. Jednak im dalej w las tym ukończenie poziomów staje się coraz trudniejsze zwłaszcza, że tempo gry momentami poraża, a czasu na reakcję nie ma zbyt wiele. Najbardziej wymagające plansze (poziom wyzwania określa liczba czaszek od jednej do pięciu) to istne piekło, choć i tak z tego co mi wiadomo poziom trudności jest niższy niż w Origins, a checkpointy bardziej przyjazne graczom. Gwarantuję jednak, że liczba rzucanych przez Was niecenzuralnych słów będzie wprost proporcjonalna do ilości kolejnych podejść. A dodajmy, że w grze są też etapy specjalne pełniące często rolę czasówek, gdzie każda skucha wiąże się z rozpoczęciem wszystkiego od początku.   
 

Zarobiony po pachy


 
Jeśli w Waszych żyłach płynie krew kolekcjonera, to w Rayman Legends przepadniecie bez reszty. Tak jak wspomniałem na początku, na każdym z etapów na ratunek czekają Małaki (przeważnie jest ich 10 na poziomie, a łącznie do zebrania - blisko 700!), przy czym część z nich wyciągniemy z opresji tylko wtedy, gdy wsadzimy nos w każdy kąt planszy, odnajdując różne skrytki i bonusowe etapy. To jednak nie wszystko, bo zbierać należy także Lumy, latające stworki pełniące rolę swoistej waluty. Od tego ile ich zbierzemy zależy, jaki pucharek zgarniemy na końcu planszy podczas podliczania punktów. Aby zdobyć złoto trzeba na danym poziomie łyknąć ich aż sześćset. Nie muszę chyba dodawać, że za zaliczanie wszystkiego w danym świecie (Lumy i Małaki), również zostaniemy nagrodzeni. Nie jest to jednak łatwe i tylko największym twardzielom uda się ta sztuka. Podchodzenie do danych etapów po kilkanaście razy nie jest tutaj niczym dziwnym, ale co najciekawsze - nawet przez chwilę nie odczuwałem znużenia. Co najwyżej frustracje, że nasz skill jest niewystarczający, by ukończyć dany poziom z odpowiednim wynikiem. A w końcu to trening czyni mistrza. 
 
Jakby tego było mało, deweloper zadbał o masę bonusów, których ogrom początkowo przytłacza. Tutaj co rusz odkrywa się coś nowego. W trakcie gry przyjdzie nam dla przykładu hodować niczym w Pokemonach dziwnie wyglądające stworki. Te są jak krowy, tyle ze zamiast mleka dają nam codziennie kolejną ilość Lumów, potrzebną choćby do odblokowania nowych strojów dla naszych postaci. Miejsce znalazło się też dla sympatycznej mini-gierki (Kung Foot) polegającej na graniu w piłkę na punkty czy wyzwań sieciowych, do których możemy podejść razem ze znajomymi. A nie wspomniałem jeszcze o tym, że po ukończeniu poziomów w nasze łapki wpadną też specjalne zdrapki pozwalające zgarnąć różne nagrody.   
 

Jak to wygląda!


 
Różnorodność poziomów w Legends zachwyca. Jeśli tak wyglądałaby każda stworzona w 2D produkcja, stawiam całą wypłatę Butchera, że dwuwymiarowe gry wróciłyby na dobre do łask graczy. Rayman Legends to istny kalejdoskop wrażeń i nie bójmy się tego słowa - arcydzieło. Wszystko jest zaprojektowane z mistrzowską wręcz precyzją. Od mrocznych motywów rodem z Halloween, przez poziomy pustynne, dżunglę, czy plansze nawiązujące do mitologii i różnych bajek. Widać, że twórcy gry nie ograniczali się w kwestii inspiracji i chwała im za to. Znalazło się nawet miejsce na poziomy czerpiące garściami z innych gier, że wspomnę chociażby Splinter Cell czy Super Meat Boy. A co powiecie na skradankowe misje wodne, w których trzeba omijać miny i snopy światła? Prawdziwą rewolucją są jednak etapy muzyczne będące jak sama nawa wskazuje mieszanką gry platformowej z rytmiczną. Rewelacyjnie skomponowane utwory idealnie wpasowują się w to, co dzieje się na ekranie, a od tego co zrobimy, zależy jaki dźwięk usłyszymy mknąc do przodu.  
 
Warto dodać, że tła często żyją własnym życiem, a ręcznie rysowane postacie ocierają się o geniusz i potrafią rozbawić największych sztywniaków. Do tego gra jest płynna i nawet na chwilę się nie zacina, świecąc przykładem dla konsol kolejnej generacji.  Za cały ten przepych odpowiada silnik UbiSoft Framework, dzięki któremu ręcznie stworzone obrazki zostały animowane w taki sposób, że bez mrugnięcia okiem postawił bym deweloperom pomnik za życia. Zrozumiecie o co mi chodzi, gdy dotrzecie do walki z ogromnym smokiem (pojedynki z bossami to orgia dla naszych oczu) i będziecie mieli dylemat, czy podziwach wirtualną ucztę na ekranie czy ścisnąć poślady i stanąć do pojedynku. 
 

Humor przez duże H


 
Gra bohaterem, który jest pozbawiony ramion i nóg jest już sama w sobie zabawna, jednak producenci Raymana niemal na każdym kroku próbują przywołać uśmiech na naszych twarzach. No bo w której grze łaskotaliście wroga żeby opuścił swoją gardę? W której sprzedawaliście potworom plaskacza w oko w celu ich oślepienia? A może wykańczaliście gdzieś wrogów wykopaną z ziemi fasolką? Chyba nikogo też nie zdziwią nawiązania do innych produkcji. Jeden ze strojów niejakiej Barbary do złudzenia przypomina damską wersję Kratosa (tyle ze z niebieską, a nie czerwoną szramą na twarzy), w asortymencie znajdziemy też gogle Sama Fishera czy „prochowiec” Asasyna. Ubisoft bawi się z nami na każdym kroku i nawet śmierć pokazano tu w taki sposób, że ciężko zachować powagę sytuacji. 
 
Podobnie jak w poprzedniej części gry, całą zabawę można uskuteczniać w gronie znajomych. Grając we cztery osoby po planszach popyla więc Rayman, Małak, Globox i wspomniana Barbara. I choć większość poziomów nie wymaga tak zaawansowanej współpracy, jak było to chociażby w LittleBigPlanet, to zabawa jest naprawdę przednia. Przyznam się jednak szczerze, iż najlepiej grało mi się w parze z moją narzeczoną - cztery postacie skaczące po planszach, zwłaszcza tych, które wymagają większego skilla, to już istny hardkor, żeby nie napisać chaos. Jeśli współpracujący ze sobą gracze nie posiadają podobnych umiejętności gra się po prostu ciężko, a poczynania niedoświadczonych osobników irytują.

 
Poza tą niewielką rysą na diamencie, ciężko znaleźć w grze jakieś wady. A skoro jest to wyzwanie, nie będę tego robił na siłę. Rayman Legends to produkcja bardziej przystępna niż Origins, ale wciąż niesamowicie wciągająca. Do tego znakomicie udźwiękowiona, świetnie wyglądająca i oferująca nam rozgrywkę na najwyższym poziomie pełną nietuzinkowych pomysłów. Dziś takich gier można szukać ze świecą. Wy macie to szczęście, że już nie musicie szukać - po Rayman Legends możecie sięgać w ciemno.
 
Gra testowana była na konsoli PlayStation 3. Za wersję recenzencką dziękujemy firmie Ubisoft Polska. 
Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Rayman Legends

Atuty

  • oprawa, a raczej - OPRAWA
  • etapy muzyczne
  • pomysły
  • masa rzeczy do wymasterowania
  • zabawa w duecie
  • poziom trudności

Wady

  • chaos w co-opie dla 4 graczy
  • szczątkowa fabuła

Stara szkoła platformówek w nowym, "czaderskim" wydaniu. Brać i grać!

Roger Żochowski Strona autora
Przygodę z grami zaczynał w osiedlowym salonie, bijąc rekordy w Moon Patrol, ale miłością do konsol zaraziły go Rambo, Ruskie jajka, Pegasus, MegaDrive i PlayStation. O grach pisze od 2003 roku, o filmach i serialach od 2010. Redaktor naczelny PPE.pl i PSX Extreme. Prywatnie tata dwójki szkrabów, miłośnik górskich wspinaczek, powieści Murakamiego, filmów Denisa Villeneuve'a, piłki nożnej, azjatyckiej kinematografii, jRPG, wyścigów i horrorów. Final Fantasy VII to jego gra życia, a Blade Runner - film wszechczasów. 
cropper