The Legend of Zelda: Twilight Princess HD - recenzja gry

The Legend of Zelda: Twilight Princess HD - recenzja gry

Roger Żochowski | 03.03.2016, 22:40

Wbrew pozorom Nintendo dość często odświeża swoje produkcje, choć na obecnej generacji konsol nie robi tego z taką intensywnością jak Sony. Po świetnym odrestaurowaniu Wind Wakera producenci WiiU wybrali drogę na skróty oferując nam skręcony na szybko remaster Twilight Princess. Całe szczęście magia tytułu wciąż działa. 

Trzynasta z serii gier The Legend of Zelda zadebiutowała pierwotnie na Gamecube'a i Wii w 2006 roku. Co ciekawe wersja na Wii była lustrzanym odbiciem tej Gamecube'owej, a więc Link dzierżył swój oręż wyjątkowo w prawej dłoni. Tłumaczono to między innymi tym, że sterowanie na Wii odbywało się za pomocą kontrolera ruchowego (Wii Remote), więc dziwnie by wyglądało, gdyby gracz machał kontrolerem dzierżonym w prawej ręce, a postać na ekranie robiła to lewą. Twilight Princess HD jest wierne oryginałowi i Link znów jest leworęczny. Po tym jakże pouczającym wstępie czas przejść do przysłowiowego mięska. Zanim omówię wszystkie zmiany jakie zaserwowano nam w Twilight Princess HD, warto przypomnieć o czym jest tak naprawdę gra i sprawdzić czy zaimplementowane mechanizmy przetrwały próbę czasu.

Dalsza część tekstu pod wideo

Ciemna strona Hyrule

Fabularnie Twilight Princess to jedna z najmroczniejszych odsłon w historii serii, co nie ukrywam jest dla mnie dużym plusem. Królestwo Hyrule zostaje zaatakowane przez mroczne siły "Króla Ciemności", które nie pozostawiają księżniczce Zeldzie wyboru. Albo odda królestwo we władanie tyrana, albo ona i mieszkańcy zostaną zgładzeni na zawsze. Niedługo potem kolejne części Hyrule ogarnia mrok. Tajemnicze i mroczne istoty pochłaniają przepiękne niegdyś krajobrazy zamieniając je w pustkowia. W alternatywnej wersji świata ludzie funkcjonują już tylko jako dusze. Okazuje się jednak, że Link po zetknięciu z nadciągającym mrokiem jest w stanie uniknąć zamiany w bezbronną duszę. Co więcej - w alternatywnej rzeczywistości zmienia się w walecznego wilka, wybrańca, na którego barkach będą spoczywały losy świata. Zakapturzona i działająca w „ruchu oporu” Zelda znów będzie potrzebowała pomocy.

Poza dość nudnym i ciągnącym się jak flaki z olejem początku pełniącym rolę tutoriala, dość szybko dostajemy dostęp do kolejnych krain i otwartych terenów Hyrule. Swoboda działania jest początkowo dość złudna, gdyż większość obszarów blokują przeszkody, które pokonamy po zdobyciu odpowiedniego sprzętu czy umiejętności. Przez cały czas towarzyszy nam jednak genialna atmosfera mistycyzmu i niepewności przed tym co nieznane. Unikalna nawet jak na serię Zelda. Naszym przewodnikiem po świecie jest niejaka Midna zasiadająca na grzbiecie bohatera, gdy ten zmieni się w wilka. Początkowo bardzo ciężko rozgryźć motywy tej cynicznej i tajemniczej postaci pochodzącej ze świata Twilight, ale to tylko podkręca klimat czyhającego zagrożenia. Uniwersum Hyrule jest wbrew pozorom naprawdę bogate i zamieszkują je nie tylko ludzie, ale również inne rasy stworzeń, postacie mityczne, bóstwa czy istoty żywcem wyciągnięte z baśni. Jest też spora liczba NPCów, których losy śledzimy wraz z rozwojem historii. Szkoda jedynie, że Nintendo nie pokusiło się w remasterze o voice-acting, bo momentami jest odczuwalny jego brak. Za to muzyka czy przedziwne odgłosy wydawane przez napotkane stworzenia sprawiają, że momentami można poczuć się jak w jakimś dreszczowcu.

Zelda jak wino?

Mechanika gry pomimo faktu, iż ma na karku blisko 10 lat wciąż zapełnia beczkę miodu pod samo wieko. Cała zabawa jest w teorii dość schematyczna. Najpierw w mrocznej wersji świata staramy się przywrócić kolejne obszary Hyrule do życia zwiedzając je w skórze wilka, by następnie już jako Link eksplorować wyzwolone tereny i dungeony wykonując różnego rodzaju misje. Po przemianie w wilka zakres ruchów jest dość ograniczony i w tej formie skupiamy się głównie na walce i eksploracji, w czym pomaga nam Midna. Ponadto po włączeniu swoistego trybu duchowego możemy rozmawiać z duszami ludzi oraz podążać za różnymi zapachami. Wilk wzorem Amaterasu z Okami potrafi też wykopywać z ziemi różne skarby i porozumiewać się ze zwierzętami.

Misje napędzające fabułę są zróżnicowane - raz przyjdzie nam ścigać wrogów na grzbiecie Epony (sterowanie koniem wciąż trochę zasysa), innym razem przejmiemy kontrolę nad ogromnym latającym ptakiem, by niczym w Panzer Dragon szybować pomiędzy pasmami górskimi. Zadaniom często towarzyszą też różne mini-gierki jak łowienie ryb, zjazd ze stoku na snowboardzie, pojedynki sumo czy spływ łódką. Pomysłów deweloperowi nie brakowało. Największą siłą Twilight Princess są jednak rewelacyjnie zaprojektowane dungeony tematyczne. Nie minę się dużo z prawdą jeśli napiszę, że jedne z najlepszych w serii. Każde pomieszczenie to przeważnie jakaś nowa zagadka środowiskowa, nad którą trzeba trochę pogłówkować. Zabawa ciężarem postaci, wiatrem, magnesami, fizyką wody czy ogniem angażuje bez reszty. Często jest to połączone z wykorzystaniem różnych gadżetów (hak z liną, proca, łuk, bumerang itd.), przesuwaniem obiektów, sekcjami platformowymi i odpowiednim wyczuciem timingu. Takich gier wymuszających na graczu samodzielność dziś już się praktycznie nie robi. Każdy kolejny dungeon zwiedzałem robiąc sobie różne notatki na kartce jak za starych dobrych lat. Nie wspominając już nawet o możliwości łączenia przedmiotów (łuk + bomba da nam np. wybuchowe strzały), otwierającej zupełnie nowe opcje zabawy. W międzyczasie czekają nas epickie starcia z bossami, w trakcie których nie wystarczy machać mieczykiem. Trzeba odnaleźć słabe punkty wroga i odpowiednio je wykorzystać. Twórcom nie zabrakło przy tym poczucia humoru - np. pietą achillesową pewnego natrętnego goryla jest charakterystyczny różowy tyłek, który musimy bić aż spuchnie.

O ile dungeony są naszpikowane atrakcjami, tak zwiedzanie ogromnych obszarów pomiędzy poszczególnymi krainami nie należy do zbyt wciągających i zazwyczaj tylko przejeżdżamy przez nie na koniu kierując się do kolejnego ważnego punktu. Poza kilkoma sekretami czy kolekcjonowaniem serc zwiększających permanentnie nasze zdrowie zabrakło pomysłu na zapełnienie świata atrakcjami, co kulało już w oryginale. Boli to tym bardziej, gdyż podczas eksploracji spotykamy naprawdę sporą liczbę świetnie zaprojektowanych NPCów, którzy mogliby zlecać różne dodatkowe questy. Tych jednak jest niewiele, co nie zmienia faktu, że ukończenie gry zajmie Wam lekką ręką około 40 godzin.

Grafika o nie wszystko

Gdybym miał oceniać poziom artystyczny gry, to rozpłynąłbym się nad tym aspektem w samych superlatywach. Każda kraina jest na swój sposób unikalna. Ogromne zamczyska, świątynie, tereny górskie, doliny, malownicze pejzaże, pustynie, wioski, podniebne miasta, kopalnie, scenerie zimowe, ogniste, wodne - jednym słowem bajka. Niestety Nintendo nie postarało się jakoś wybitnie, by na nowych konsolach ta różnorodność zachwyciła nas bogactwem detali. Problem leży nie tylko w tym, że do odrestaurowanego jakiś czas temu Wind Wakera po prostu lepiej się przyłożono. Oprawa Twilight Princess ma dużo bardziej realistyczny sznyt niż cel-shadingowe przygody Linka. Gra po prostu gorzej się zestarzała i przydałoby się "zaszpachlować" kilka dziur. Deweloper w kwestiach technicznych ograniczył się przede wszystkim do podbicia rozdziałki do 1080p, zastosowania żywszej kolorystyki, poprawienia płynności gry oraz zmniejszenia czasów ładowania poszczególnych sekcji.

Dodano kilka smaczków dla fanów, dopieszczono tekstury, ale rozmazana pikseloza zbyt często bije po oczach. Najgorsze są jednak puste przestrzenie, na których jak na talerzu widać, że geometria obiektów czy cieniowanie (a często jego brak), mają już swoje lata. A przypomnijmy, że Twilight Princess zostało wydane na Wii i ta wersja śmiga dzięki wstecznej kompatybilności na nowej konsoli Nintendo. Jeśli swego czasu zainwestowaliście w tę wersję, naprawdę nie widzę większego sensu, aby ktoś ponownie płacił pieniądze za odgrzanego w ten sposób kotleta. Dobrze przynajmniej, że zarówno modele postaci Linka jak i istotnych dla fabuły bohaterów, zostały solidnie odrestaurowane względem pierwowzoru. Widać to doskonale zwłaszcza podczas przerywników filmowych na silniku gry.  

Zmiany na lepsze


Na takie smaczki można się natknąć w grze

Oczywiście byłbym ignorantem, gdybym napisał, że Nintendo ograniczyło zmiany tylko i wyłącznie do odświeżenia oprawy. Kilka mechanizmów znanych z oryginału uległo modyfikacji na plus, choć z pewnością wyłapią to przede wszystkim fani serii, którzy pierwowzór mają w małym palcu. Z racji tego, że gra korzysta z Gamepada usprawniono zarządzanie ekwipunkiem i nadano menu nowoczesny wygląd. Znacznie prościej jest teraz zarządzać przedmiotami, zmianą uzbrojenia, czy czytaniem notatek. W czasie eksploracji mamy błyskawiczny dostęp do mini-mapy, a za pomocą ekranu dotykowego możemy zmienić się w wilka. Muszę przyznać, że obsługa gry Padletem bez konieczności jej pauzowania jest wręcz stworzona dla tej produkcji. Za pomocą kontrolera i jego żyroskopów łatwiej jest też celować w trybie FPP z łuku czy procy. Eksplorując kolejne tereny Hyrule trafimy również w skrzyniach na nowe stemple ze świata Zeldy, którymi możemy przyozdobić posty zamieszczanie za pośrednictwem Miiverse. Mała rzecz a cieszy. Warto też dodać, że gra wspiera opcję off-TV play, pozwalającą przełączyć obraz z ekranu telewizora na Padleta i kontynuować grę na przykład na kibelku.

Nintendo zdecydowało się też na pewne kompromisy. Powtarzalne kilkukrotnie zadanie przywracania do życia kolejnych obszarów Hyrule polegające na odnajdywaniu łez światła zostało ułatwione. Teraz każdorazowo musimy zebrać 12 takich łez, a nie 16 jak to było w oryginale. Ułatwiono też ukończenie jednego z mozolnych subquestów, który polega na odnajdywaniu dusz Poe. W oryginale namierzenie wszystkich ukrytych przeciwników rozsianych po ogromnej mapie świata bez opisu było karkołomnym zadaniem. Teraz dzięki nowego przedmiotowi - Ghost Lantern - łatwiej jest zlokalizować dusze, a co więcej, możemy to robić nie tylko w nocy, ale również w dzień. Cieszy też fakt, że powiększono wszelkie sakiewki. Dla przykładu zwiększono pojemność portfela na Rupees - walutę, za którą kupujemy w sklepach przedmioty i uzbrojenie. Znalazło się też coś dla hardkorowych fanów skrzata w zielonym kubraczku. Od samego początku dostępny jest tryb Hero Mode, w którym przeciwnicy zadają bohaterowi podwójne obrażenia, a o uzdrowienie postaci jest znacznie trudniej. Odwróceniu ulegają też dungeony, gdyż świat obserwujemy w lustrzanym odbiciu jak w wersji na Wii.

A jeśli znajdzie się jakiś twardziel, który zechce jeszcze bardziej podkręcić sobie poziom wyzwania, z pomocą przychodzi amiibo. Stawiając na Padlecie dostępną już na rynku figurkę Ganondorfa zwiększymy obrażenia w Hero Mode aż o 4 razy! Gra wspiera też inne figurki w tym Linka czy Zeldy, które ułatwiają uzdrawianie postaci czy zapełniają ekwipunek strzałami do łuku. Wraz z premierą gry do sklepów trafi też nowe amiibo przedstawiające Linka w wilczej postaci wraz z siedzącą na jego grzbiecie Midną. Figurka odblokowuje dostęp do nowego 40-piętrowego dungeonu, w których czekają nas walki z kolejnymi, coraz to silniejszymi wrogami i rzecz jasna sporo skarbów do odnalezienia. Niestety przemierzamy go tylko w skórze wilka, więc nie ma mowy o rozwiązywaniu złożonych puzzli. W dodatku przez to, że cały dungeon jest podzielony na trzy sekcje, niektóre piętra trzeba zwiedzać kilka razy.

Esencja grywalności

Znajomy, który podczas zeszłorocznej Gwiazdki został obdarowany WiiU nie mając wcześniej kontaktu z serią Zelda, zapytał mnie do jakiej gry na PlayStation można porównać Twilight Princess. Odpowiedziałem mu, że jest to swoista hybryda Okami z Shadow of the Colossus. Przedstawiciel starej szkoły, który niejako definiuje słowo "grywalność". Zeldy się nie ogląda - w Zeldę się gra, często błądząc, kombinując i szukając niekonwencjonalnych metod na ukończenie danego etapu czy zagadki. Jeśli będzie to Wasz pierwszy kontakt z grą możecie śmiało dodać do oceny końcowej jedno oczko, bo mechanika w wielu miejscach zawstydza dzisiejsze „hity”. a na niedociągnięcia w grafice z czasem przymkniecie oko. Ja wystawiam osiem, bo po wzorowo odrestaurowanym Wind Wakerze dostaliśmy dość przeciętny remaster świetnej gry. Z szacunku dla oryginału wypadało to zrobić lepiej. 

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry The Legend of Zelda: Twilight Princess

Atuty

  • Mroczna i wciągająca historia
  • Rewelacyjnie zaprojektowane dungeony
  • Mityczna "grywalność"
  • Przeniesienie menu na Padleta
  • Lepsza kontrola nad bohaterem
  • Zabawa z amiibo

Wady

  • Grafika mocno się postarzała
  • Jak na remaster - za mało zmian
  • Niezagospodarowane obszary świata

Tytuł technicznie mocno się postarzał a sam remaster powinien zaoferować lepszą jakość. Jednak gra sama w sobie wciąż wciąga na długie godziny. Dla osób, które nie miały styczności z Twilight Princess - pozycja obowiązkowa.
Graliśmy na: Wii U

Roger Żochowski Strona autora
Przygodę z grami zaczynał w osiedlowym salonie, bijąc rekordy w Moon Patrol, ale miłością do konsol zaraziły go Rambo, Ruskie jajka, Pegasus, MegaDrive i PlayStation. O grach pisze od 2003 roku, o filmach i serialach od 2010. Redaktor naczelny PPE.pl i PSX Extreme. Prywatnie tata dwójki szkrabów, miłośnik górskich wspinaczek, powieści Murakamiego, filmów Denisa Villeneuve'a, piłki nożnej, azjatyckiej kinematografii, jRPG, wyścigów i horrorów. Final Fantasy VII to jego gra życia, a Blade Runner - film wszechczasów. 
cropper