Gwiazdy kina lat 90. w grach wideo

Gwiazdy kina lat 90. w grach wideo

Rozbo | 29.12.2016, 17:05

Wielu z nas wychowało się na ich filmach, łykając bez popity szalone akcyjniaki na świeżutkich kasetach VHS prosto z wypożyczalni. Gwiazdy tych filmów były niezatapialnymi bohaterami naszego dzieciństwa, ale często też wskakiwały na okładki gier wideo, albo wręcz brały w nich aktywny udział. O to historia o ich zacnych, cyfrowych występach.

Ikony kina lat 90. (które tak naprawdę dla Zachodu były ikonami lat 80.) sprzedawały gry na długo, zanim robił to Kevin Spacey w Call of Duty, Vin Diesel w The Chronicles of Riddick czy Samuel L. Jackson w GTA. Dziś cameo czy nawet znaczące role znanych gwiazd w grach nie należą do rzadkości, ale i dwie dekady wcześniej były popularną formą wypromowania dzieła lub wykorzystania licencji filmowej. Trochę innym kosztem, trochę innymi sposobami, ale jednak były.

Dalsza część tekstu pod wideo

Pierwsze koty za płoty

Szlaki przetarł Bruce Lee, sygnując swoją twarzą śmieszne już teraz kopano-platformówki z pierwszej połowy lat 80., ale duży na wpływ na branżę gier wideo miały filmy o Rambo. Wiecie, te o osiłku co to w pierwszej części walczył ze złymi amerykańcami o godność weterana Wojny w Wietnamie, a już w kolejnych częściach to w ogóle walczył i naparzał do wszystkiego co popadnie (czyli do komuchów). Postać wykreowana przez Sylwestra Stallone była bardzo popularna w latach 80. i 90. Oczywiście gry musiały popłynąć na fali tej popularności i jeszcze w 1985 roku pojawiło się na Amstrada, Commodore i ZX Spectrum Rambo: First Blood Part II.

Oczywiście twórcy gry nie mieli nic do roboty z materiałem z pierwszej części filmu, dlatego od razu uderzyli do dwójki, gdzie John Rambo po prostu strzelał, a nie gadał i chował się po lasach. Samego Sylwka najwięcej w grze było na jej okładce, żywcem ściągniętej z plakatu promującego film. Była też jego podobizna na ekranie tytułowym – później zaczynał się standardowy shooterek tamtych czasów w ujęciu z lotu ptaka, gdzie nasz pikselowy protagonista rozwalał innych różnymi narzędziami mordu. Gra była jednak bardziej wyrafinowana, niż się może zdawać. Trzeba było odszukać zagubiony sprzęt, ratować więźniów z obozu jenieckiego, przy tym korzystając z pojazdów (jedna z pierwszych gier, w których można było to robić) oraz się okazjonalnie skradać. Rok później Sega wydała grę o takim samym tytule na swojego Master Systema. Z tą pierwszą produkcją miała ona wspólny jedynie widok, bo poza tym była zwykłym shoot’em upem.

 

Facjata groźnego Rambo na okładkach gier przewijała się jeszcze kilkukrotnie do końca lat 90 – w platformówce na NES-a z 1987 roku, gdzie niepodobny do siebie (co oczywiste) Sylwek walczył m.in. z … pszczołami. Najfajniejszy jednak był shooter na szynach pt. Rambo III (fotka powyżej), który w 1988 roku wypalał gałki oczne (w intro prawdziwa, zdigitalizowana focia Johna) najpierw na automatach, a potem na komputerach i konsolach.  

Twarz na każdą okładkę

Skoro jest w grach Stallone, to oczywiście nie mogło zabraknąć drugiego etatowego twardziela tamtych czasów, Arniego. Schwarzenegger wprawdzie nie pojawił się w roli Commando w grze o tym samym tytule (to zupełnie niezwiązana z filmem produkcja), ale wpadł ze swoją kwadratową szczęką do niejednego kodu. Jeszcze w 1984 pojawił się na okładce gry Conan: Hall of Volta (bo później, już w trakcie rozgrywki trudno go było rozpoznać), a także w intrze do Predatora z roku 1987. Ale to nie wszystko.

Nie mogło przecież zabraknąć całej masy Terminatorów, z których tylko część w jakimkolwiek stopniu wykorzystywała wizerunek Arnolda Schwarzeneggera. Na początku lat 90. Do salonów arcade trafił świetny „celowniczek” Terminator 2: Judgment Day z digitalizowanymi postaciami przeciwników i „epickiej” walce z T-1000 na końcu. Była też gra o tym samym tytule wydana przez Ocean Software m.in. na Amigę i Atari ST, która zawierała różnorodny gameplay, ale – przede wszystkim – przyciągała ponownie hitem tamtych czasów, czyli garstką zdigitalizowanych zdjęć bohatera upchniętych, gdzie się dało. Ten sam producent wydał 1990 roku Total Recall, czyli grę bazującą na „Pamieci Absolutnej”, gdzie mordka protagonisty również musiała przewinąć się na ekranie.  

Zresztą sama Contra ściągnęła podobizny zarówno Schwarzeneggera, jak i Stallone’a (w mniejszym stopniu) do przedstawienia dwóch protagonistów gry. Obyło się bez licencji, więc chodziło po prostu o podobieństwo. Wystarczy zresztą spojrzeć na okładkę gry, by załapać o co chodzi (plus w bonusie zerżnięcie wizerunku filmowego Obcego – bo jak podkradać z popkultury, to po całości).

 

To nadal nie wszystko w kwestii muskularnego Austriaka. Wszak był też bardzo fajny shooterek True Lies z 1994 roku oparty na „Prawdziwych Kłamstwach”, który może i miał prymitywny gameplay, za to bardzo ładną grafikę oraz odwzorowaną cyfrowo twarz gł. bohatera. A pamiętacie kozackiego „Uciekiniera” z 1987r., gdzie dzielny Arnie uczestniczył w telewizyjnym show, w którym walczył o życie? Dwa lata później na podstawie filmu powstała bardzo fajna platformówka z elementami przygodówki i beat’em upa. Ba, w wersji na Amigę pojawiało się nawet zdigitalizowane zdjęcie głównego bohatera. Takie to były czasy, że człowieka jarały właśnie te wstawki pozwalające wyobrazić sobie, ze kupka pikseli biegających na ekranie to jest właśnie ten duży gość z tego fajnego filmu.  

Film w grze

Właśnie na fali tej miłości do digitalizowanych aktorów wyrosła w latach 90. moda na interaktywne gry-filmy, albo wstawki live-action zamiast tradycyjnych przerywników. Wówczas, kiedy technologia już na to pozwalała, uważano, że to przyszłość gier wideo, zaś sami gracze faktycznie ślinili się na widok tych filmowych, acz nieco rozpikselowanych sekwencji. To wtedy powstała cała masa przygodówek, celowniczków i innych pierdół, w których zazwyczaj występowali amatorzy lub aktorzy kina klasy B. Ale nie zawsze. Wing Commander III i IV to gry, które – jak na swoje czasy – powalały jakością. Pomiędzy misjami w kokpicie gwiezdnego myśliwca oglądaliśmy filmowe wstawki z Markiem Hamillem w roli głównej (był obecny również w części piątej), a także Johnem Rhys-Daviesem (występował w całej masie filmów, m.in. w filmach o Indiana Jonesie czy Trylogii „Władca Pierścieni”) oraz Malcolmem McDowellem (zdjęcie poniżej). Chłopcy z Hollywood (no, może nie z pierwszego sortu, ale jednak) wprowadzali trochę ogłady do okropnego świata cyfrowych filmów w grach tamtych czasów.

Zresztą swoją przygodę z cyfrową rozrywką miał również Bruce Willis. Wprawdzie nie użyczył wizerunku do bardzo fajnego Die Hard Trilogy na PSX-a, za to świecił swoją facjatą na wydanym na PSX-a w 1998 roku shooterze Apocalypse. Początkowo postać odgrywana przez Willisa miała być pomocnikiem protagonisty żywo komentującym wydarzenia. Ponieważ jednak zaangażowanie aktora w prace nad grą zmalało, deweloperzy z Neversoft uczynili jego postać głównym bohaterem i zadowolili się tylko kilkoma kwestiami wypowiedzianymi w intrze, one-linerami w trakcie rozgrywki oraz twarzą zmapowaną i nałożoną na model postaci w trakcie przerywników CGI. Dobre i to.

Na koniec warto wspomnieć o słynnym „War, war never changes”, które wypowiedział nie kto inny, jak Ron Perlman, najbardziej znany z roli Hellboya. W każdej kolejnej części Fallouta (z wyjątkiem „czwórki”, w której gadał ktoś inny), głos Perlmana był coraz bardziej przekonujący i niski. Klasyka. Swoją drogą, w pierwszym Falloucie w postać Kiliana Darkwatera (burmistrza Junktown) wcielił się Richard Dean Anderson, czyli MacGyver.

Obecność gwiazd tamtych lat wśród gier, które przecież były w wówczas „dla dzieciaków”, dawała poczucie większej skali i nadawała większego znaczenia prostym w gruncie rzeczy produkcjom. Dziś, bohaterowie kina i TV chętniej uczestniczą w tego typu przedsięwzięciach, bo i kasa do zgarnięcia za taki udział większa. Nie zmienia się jedno – znana twarz na trailerze albo w grze to o kilka sprzedanych kopii więcej.

Źródło: własne
cropper