Korona Półmaratonów Polskich #5 - Relacja z Gniezna

BLOG
349V
Korona Półmaratonów Polskich #5 -  Relacja z Gniezna
Tomasso_34 | 18.11.2017, 15:49
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Historycy przypisują Juliuszowi Cezarowi słowa: „Veni. Vidi. Vici.”. Każdy uczeń podstawówki wie, co one oznaczają: ”Przybyłem. Zobaczyłem. Zwyciężyłem.” A jak będzie po łacinie: „Przyjechałem. Przebiegłem. Przeżyłem.”? Tego nie wiem, dlatego nie podzielę się z Wami tą wiedzą. Mogę Wam jednak opowiedzieć, jak przyjechałem do Gniezna. Jak przebiegłem tam półmaraton oraz jak to wszystko przeżyłem.

Parę dni przed zawodami w Gnieźnie, które były moim czwartym biegiem potrzebnym do zdobycia Korony Półmaratonów Polski, powrócił silny ból pleców spowodowany moją wadą postawy będącą efektem zbyt dużej koślawości lewego kolana. Tabletki przeciwzapalne i rozkurczające mięśnie znów musiały powrócić do łask, podobnie jak wizyty u fizjoterapeutki Joanny. Silny masaż zniwelował napięcie w moich mięśniach. Resztę miały zrobić farmaceutyki oraz ćwiczenia korekcyjne. Ból miał minąć do niedzielnych zawodów jednak cały czas żyłem w niepewności czy tak na pewno się stanie. Nie chciałem wyeliminować się ze startu i pozbawić się możliwości zdobycia Korony Półmaratonów. Nie po to jechałem do Gdyni, Białegostoku oraz Grodziska wylewać siódme poty, aby teraz przez ból pleców wszystko zniweczyć. Byłem dobrej myśli. Odpuściłem treningi, a zaaplikowałem więcej snu. Nabyłem poduszkę ortopedyczną, aby nawet podczas snu dbać o zbolały pracą urzędniczą szyjny odcinek kręgosłupa. Do lewego buta włożyłem wkładkę ortopedyczną z podwyższeniem jednocentymetrowym mającą na celu wyprostowanie mojej sylwetki oraz likwidację napięć mięśniowych w ciele. Z dnia na dzień ból stawał się coraz mniejszy. Dzień przed zawodami nadal mi towarzyszył. Był jak wierny kompan. Za takiego się skubany uważał. Dla mnie jednak był piątym kołem u wozu albo raczej wrzodem na tyłku. 

Gniezna od Środy Wlkp. nie dzieli wielka odległość jednakże już jakiś czas temu podjąłem decyzję, że na zawody pojadę dzień wcześniej i przenocuję w hotelu. Lubię być wypoczęty przed biegiem, a dzięki temu mogłem spokojnie pospać do godziny 7.00. W sobotę korzystając z usług PKP odbyłem podróż do Gniezna, która zakończyła się ok. godz. 16.00. Pierwsze swoje kroki z dworca kolejowego skierowałem do Hotelu Nest, gdzie czekał na mnie mój pokój. Mały, skromny, ale czysty i z TV. Rozgościłem się w nim jak u siebie. Zabrałem ze sobą tylko plecak i udałem się do biura zawodów po odbiór pakietu startowego. Nie doczytałem jednak zbyt dokładnie regulaminu, gdzie było napisane że biuro zawodów otwierają dopiero o godzinie 18.00. Miałem zatem prawie 2 godziny na spacer. Udałem się na miejsce mety biegu. Wszystko już było gotowe i czekało na przyjecie tłumów biegaczy z całego kraju. Nie powstrzymałem się oczywiście, podczas spaceru po pierwszej stolicy Polski, przed łapaniem pokemonów. To jest silniejsze ode mnie.

Nadeszła godzina 18.00. Bramy biura zawodów zostały otwarte. Biegacze w dość sporej liczbie stawili się po odbiór pakietów. Proces przebiegał sprawnie. Jak zawsze w Gnieźnie. Półmaraton Lechitów miał się odbyć w tym roku po raz 40. Jest to najstarszy bieg na tym dystansie w Polsce. Organizator ma zatem spore doświadczenie, co było widać na każdym etapie przebiegu zawodów. Interesuje Was zapewne zawartość pakietu. Już zaspokajam Waszą ciekawość. W skład pakietu biegacza wchodziła piękna bluza z długim rękawem, co jest dla mnie nowością, bo zazwyczaj w pakietach znajduję koszulki z krótkim rękawem. Oprócz sterty ulotek, piwa bezalkoholowego i napoju izotonicznego, „wyprawka” dla biegacza zawierała mini deskę do krojenia z motywem biegu. Zastanawia się po co biegaczom taki gadżet? Może po to, aby mieli na czym przed zawodami pokroić pomidora, który jest doskonałym źródłem potrzebnego organizmowi potasu? A może po to, żeby przy jej pomocy wybić sobie z głowy myśl o ustanowieniu nowego rekordu życiowego podczas zawodów? Ja najzwyczajniej w świecie spakowałem ową deseczkę do torby i czekam aż mnie wena najdzie w jaki sposób jej użyję.

Przed biegiem lubię się zrelaksować, a nic nie wprawia mnie w pogodny nastrój, jak dobra komedia. Odpaliłem telewizor, aby poszukać takowego filmu. Po chwili uśmiech radości pojawił się na mojej twarzy. Patrzę w TV i nie dowierzam własnym oczom. Na kanale Stopklatka puszczają „Spokojnie to tylko awaria.” Genialna parodia filmów katastroficznych. Dzisiaj już się takich nie robi. Moim zdaniem ostatnią dobrą parodią była pierwsza część „Strasznego filmu”. Współczesne parodie są wulgarne. Przekraczają granicę dobrego smaku. Przez to są nieśmieszne. Gdy zegar wskazał godzinę jedenastą zgasiłem światło i grzecznie poszedłem spać, aby rano wstać na zawody. 

Od hotelu do biura zawodów miałem tylko chwilę drogi. Powietrze było rześkie, temperatura i aura sprzyjała bieganiu. Start zawodów odbywał się w miejscu pierwszego chrztu Polski, które oddalone jest od Gniezna ok. 21 km. Organizator zapewnił przewóz zawodników na miejsce startu. Cała akcja przebiegała sprawnie. Autobusy odjeżdżały z biegaczami co 15 min. Sama droga nie należała do najmilszych, gdyż nie udało mi się znaleźć miejsca siedzącego i zmuszony byłem stać przy drzwiach. Na szczęście częste podróże pociągiem przyzwyczaiły mnie do stania podczas podróży. Gdy dotarłem na miejsce miałem jeszcze ponad godzinę do startu. Po skorzystaniu z eleganckiego TOI TOI-a postanowiłem zrelaksować się na ławce w pozycji leżącej. Ów relaks zajął mi ok. 20 minut, po upływie których zabrałem się do konsumowania energetycznych batonów, aby mieć siłę do biegania, oraz do rozgrzewki, żeby się nie uszkodzić podczas biegu. Ku mojej radości plecy mnie nie bolały i na całe szczęście tak było przez cały bieg.

Od początku zawodów nie byłem nastawiony na ustanowienie nowego osobistego rekordu w półmaratonie, dlatego ustawiłem się w strefie wraz z biegaczami, którzy pobiegną w czasie 2 godzin i 10 minut. Na wybór tej strefy wpłynęły także urocze peacemakerki, które miały prowadzić całą grupę. Nie od dziś wiadomo, że lepiej biegnie się za kobietą, niż za facetem. Widoki o wiele ciekawsze. Przynajmniej dla mnie. Mieliśmy biec w tempie 6 minut i 9 sekund na kilometr. Liczba 69 jest bardzo ładna i darzę ją niezwykłą sympatią, dlatego nie mogłem sobie odmówić przyjemności biegu w grupie prowadzonej przez dwie śliczne peacemakerki, których imion niestety nie pamięta

Rozkoszowałem się biegiem i pięknymi widokami na trasie, jednak jak się okazało po 4 kilometrach tempo grupy było dla mnie zbyt wolne i postanowiłem trochę przyśpieszyć. Opłaciło mi się to, gdyż już po paru kilometrach poczułem sporą radość z biegu. Pęd wiatru we włosach. Endorfiny ostro zaatakowały mój mózg. Byłem szczęśliwy. Gdy DJ na punkcie pomiaru czasu puścił głośno „Eye of the Tiger” to już w ogóle byłem w siódmym niebie. Lubię ten utwór. Dodaje mi energii. Poczułem się prawie jak Rocky Balboa. Zacząłem walczyć o dobry wynik. Biegłem szybko, ale nie szarżowałem jak dziki dzik w lesie w obawie przed pojawieniem się bólu pleców. Ból pożegnał się ze mną, mam nadzieję, już na stałe i podczas biegu nie powrócił. Na metę wbiegłem z wynikiem 2h 4m 57s. Był to mój drugi najlepszy wynik na tym dystansie. Utwierdziłem się w przekonaniu, że pokłady mocy w mym pięknym i młodym ciele są olbrzymie. Jeśli będę solidnie trenował, to kiedyś złamię barierę dwóch godzin na dystansie 21 km.

Na mecie biegu zaskoczyła mnie sprawna organizacja punktów żywieniowych. Nie było do nich kolejek. Jedzenie był bardzo sprawnie wydawane. Nie byłbym jednak sobą, gdym trochę nie ponarzekał, bo o ile punkty żywieniowe były zorganizowane wzorcowo, to ich oznaczenie było fatalne. Ciężko było je odnaleźć. Zwłaszcza gdy człowiek jest zmęczony po tak długim biegu. Usytuowanie mety w okolicach Katedry Gnieźnieńskiej było strzałem w dziesiątkę. Cudownie się finiszuje mając przed oczyma tak wspaniały zabytek.

Wiele biegaczek i biegaczy w Gnieźnie kończyło swoją walkę o zdobycie Korony Półmaratonów Polski. Nie dało się tego nie dostrzec, gdyż Panie i Panowie cały półmaraton gnieźnieński biegli z koronami na głowach. Co bardziej fantazyjne osoby biegły w strojach księżniczek i królów. Ja takie bieganie z koroną uznaję za przedwczesną radość. Jeszcze osoby nie przebiegły ostatniego biegu wymaganego do zdobycia korony, a już się koronują. Ale może się tylko czepiam. A może zazdroszczę, bo mi potrzebny jest jeszcze jeden bieg, aby zdobyć upragnioną koronę. O ile jestem w stanie zrozumieć kobiety, które biegły w koronach i diademach, to za nic w świecie nie jestem w stanie zrozumieć facetów biegnących z koronami na głowie. Ba! Niektórzy biegli z berłem w ręku! Nie wiem, może to jakaś kwestia dowartościowania się? Pokazania, że ma się atrybuty władzy królewskiej? Ja swoje insygnia władzy królewskiej mam zawsze ze sobą schowane w spodenkach biegowych. Nie czuję potrzebny chwalenia się swoim berłem. Chyba, że chodzi o to, że ktoś może mieć cienkie berło w spodenkach, dlatego musi je dzierżyć w dłoni podczas biegu. Jedynie taka interpretacja do mnie przemawia. 

W Krakowie zakończy się moja walka o koronę. Koronacja odbędzie się w królewskim mieście. Miejsce do tego wymarzone. Może załatwię sobie imprezę na Wawelu? Zaraz wyślę maila w tej sprawie :-)

Ps. Z racji wielu obowiązków zawodowych, wakacji oraz pewnych problemów z kategorii wszelakich, zaniedbałem serię blogów o mojej walce o zdobycie Korony Półmaratonów Polskich. To co zaczęte wymaga skończenia. W duchu tej maksymy publikuje ten wpis oraz publikować będę kolejne.

 

Oceń bloga:
14

Komentarze (12)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper