Dzieciństwo z Mrocznym Rycerzem

BLOG
676V
Dzieciństwo z Mrocznym Rycerzem
Sendo1910 | 20.10.2017, 21:53
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Chyba każdy ma postać z książek, bajek czy filmów, z którą identyfikuje się w wyjątkowy sposób. Dla mnie bez dwóch zdań takim bohaterem jest Batman, który już od najmłodszych lat pojawiał się w moim życiu, czy to za sprawą zabawek, komiksów TM-Semic, lepszych i gorszych produkcji filmowych, a kończąc na grach. Choć w tym ostatnim aspekcie najlepsze kąski poznałem dopiero po latach.

Stare dzieje

W drugiej połowie lat 90. często jeździłem z rodzicami do dużego sklepu spożywczego na radomskich Glinicach – dzielnicy o wyraźnie złej reputacji, mającej jednak swój niepowtarzalny charakter, bowiem znaleźć tam można było zarówno angielskie domy szeregowe, budynki oblepione białymi panelami na modłę amerykańskich odpowiedników sprzed lat, a do niedawna straszyły tam dwa wieżowce w stanie surowym, które w latach świetności mojego miasta miały być kompleksem hotelowym. Wspomniany sklep, wciśnięty w ten architektoniczny miszmasz, tętnił przed laty życiem i można w nim było dostać wiele rzeczy, w tym komiksy. Pięcioletni ja, nie mający pojęcia o dobrodziejstwie, jakim bez wątpienia jest znajomość alfabetu, poprosiłem rodziców o pewną „gazetkę” z fajnymi postaciami na okładce. Tą „gazetką” okazał się trzeci numer Batman & Superman z 1998 roku, gdzie na froncie majestatycznie stał Swamp Thing, mając przy nodze Killer Croc’a, zaś przed nim widniał spętany pnączami Batman o mocno groteskowym wyglądzie. Styl ten, za który odpowiedzialny był Kelley Jones, ratował dość średnią fabułę. Rysunki z nienaturalnie długą peleryną czy rogami Nietoperza strasznie mnie intrygowały. Batman przyjmował tam rolę nieustępliwego herosa, zaś na niektórych kadrach wyglądał niczym demon – zarówno straszył, jak i fascynował. Śledząc kolejne rysunki z miejsca polubiłem tę historię, choć samą treść poznałem później. Taka ironia losu.

                                           

W tym samym czasie zaczęły powstawać pierwsze markety, a co za tym idzie – stałym punktem wizyty w takim sklepie był dział z zabawkami. Oprócz Lego System i Matchboxów, królowały tam figurki, dużo figurek. Fani Gwiezdnych Wojen mieli spory wybór z pomiędzy dziesięciocentymetrowych podobizn bohaterów z oryginalnej trylogii. Z Marvela czasem przewijał się Spider-Man, ale i tak największy wybór należał do DC. Pamiętam jak dziś, gdy wybrałem świetną figurkę Jokera z The Animated Series, która miała niewłaściwie wbity kod (lub była uszkodzona, nie pamiętam) i musiałem obejść się smakiem, wybierając ostatecznie niebieskiego Batmana z lotnią, który kompletnie mi się nie podobał. Potem wpadały kolejne figurki. Mroczny Rycerz z możliwością szybkiego przebrania w czerwony płaszcz, kozacki Bane promujący „Batman & Robin”, ponad 20-centymetrowy Scarecrow z kosą czy Batman z materiałową peleryną na odrzutowej platformie. Uniwersum to było więc zakorzenione w mojej głowie już od najmłodszych lat, a świetnym uzupełnieniem była telewizja.

                                               

Telemaniak

Moje poranki dobrych dwadzieścia lat temu wyglądały mniej więcej tak, że po śniadaniu, ogrywaniu kultowego kartridża 168 in 1, miałem wydzielony czas na tv, gdzie po znoszeniu na Polsacie Zygmunta Chajzera w „Idź na całość”, leciał Batman: The Animated Series. Ależ to było dobre! Intro do tego serialu wraz muzyką uważam za prawdziwą kwintesencję tego superbohatera. Mrok, stonowany dobór kolorów, gotyckie budynki, klimat lat 80. ubiegłego wieku czy nawet sterowce występujące w niektórych odcinkach współtworzyły idealną całość. Serial ten był dobrze zbalansowany, bo choć przemoc z racji grupy docelowej występowała raczej w ilościach śladowych, tak fabuła była chyba najmocniejszą stroną tej produkcji. Ot choćby odcinek Heart of Ice i dylematy moralne Mr Freeze’a. Oczywiście w podobnym czasie zacząłem poznawać produkcje filmowe, na czele z Batmanem Tima Burtona, który z wypiekami na twarzy mogłem oglądać w nieskończoność. Ponure Gotham pełne przestępców kupiłem z miejsca. Podobało mi się dosłownie wszystko – Batmobile, wygląd herosa, świetne tła miasta (jedno swoją drogą mam na profilu) czy… Kim Basinger (tylko nie dopisujcie sobie nie wiadomo czego!). Kolejne filmy łykałem jak młody pelikan, aż do wspomnianego wcześniej „Batman i Robin”. Jakoś wszystko tu było dodane z czapy, nic mi nie pasowało. Począwszy od obsady aktorskiej, gdzie Uma Thurman w roli Poison Ivy pasowała jak pięść do oka, a George Clooney miał tyle charyzmy, co ten sylwestrowy balangowicz od Tomb Raidera. Dziwactwa pokroju bat-karty kredytowej (serio?) czy kompletnie tępego Bane’a też cholernie psuły odbiór tego filmu, a ostatecznie i tak najbardziej utkwił mi w pamięci zamrożony pies obsikujący latarnię.

Growa ekscytacja?

Na poletku gier wideo, mój pierwszy kontakt z Mrocznym Rycerzem nastąpił na Pegasusie. A jak! Pamiętam jak dziś, gdy podczas wizyty na targowisku, w rytmie wątpliwej jakości muzyki disco-polo, przechodziłem obok stoiska z „mydłem i powidłem”, gdzie wśród chińskiego barachła dojrzałem żółte kartridże. Niby też barachło, ale jakby cenniejsze. Po szybkich oględzinach dojrzałem intrygujący nośnik ze stylizowanym na lata 80. XX wieku napisem Batman i Superman, gdzie oprócz tychże superbohaterów widniała Wonder Women. Po kupnie, przyjeździe do domu i szybkim odpaleniu konsolki dostałem jednak małego mindfucka, bowiem zamiast brudnych ulic Gotham pełnych recydywistów, znalazłem się w… gigantycznym domu. Mój kiepsko wymodelowany Batman stawiał czoła dziwnym potworom w zlewie, na półkach, regale czy siatce ogrodzeniowej. Ktoś tu ze mną mocno leciał w kulki, jednak… sama gra dawała mnóstwo frajdy. Dopiero po wielu latach dowiedziałem się, że ten twór był przeróbką Monsters in My Pocket od Konami… Wspomniany bootleg zaś nazywał się Batman i Flash! I tak, była możliwość gry we dwie osoby, co również dodawało tej grze kolorytu. Tytułowy Flash jednak wyglądał jak Batman, tyle że był czerwony i bez peleryny. Kurtyna.

                              

 

Kilka lat później, już jako posiadacz peceta, nie omieszkałem nie wydać kieszonkowych na Batman: Vengeance. Gra czerpała garściami z The Animated Series (nawet głos Jokerowi podkładał nie kto inny, jak Mark Hamill!), co było niepodważalnym plusem, a do tego posiadała całkiem niezłe przerywniki filmowe. Rozgrywka była raczej schematyczna – tłuczenie kryminalistów i walka z bossem. Autorzy czasem silili się na urozmaicenia pokroju pościgu za Jokerem w kokpicie Batmobila, jednak wychodziły bardzo słabo. Przynajmniej na PC, gdzie sterowanie było problematyczne. To przez ten aspekt nigdy nie skończyłem tej gry, choć mimo wszystko dobrze ją wspominam. Dzisiaj oczywiście jest mało atrakcyjna dla graczy i jedynie fani mogliby przymknąć oko na toporne sterowanie czy przeciętną oprawę graficzną. Na szczęście pałeczkę po Ubisofcie przejęło RockSteady, które siedem lat później zrobiło prawdziwe arcydzieło świata gier wideo, dzięki któremu wreszcie mogłem pograć w takiego Batmana, o jakim zawsze marzyłem.

                        

Współczesne realia

Przechodząc do mojej obecnego zainteresowania tą postacią, a może nawet szerzej – całym uniwersum DC, jako gracz i fan komiksów nie mam prawa narzekać. Kolejne produkcje z Arkham w nazwie są klasą samą w sobie, choć ciągle wyraźnie sandboxowe Arkham City czy Arkham Knight zawsze stawiam gdzieś za Arkham Asylum, do którego chętnie wracam i planuję przejść po raz kolejny, po wersji PC i X360, tym razem na PlayStation 3. W kwestii komiksów, którymi na dobre interesuję się od ok. 3 lat, nadrobiłem sporo dobrych historii, na czele z klasykiem „Powrót Mrocznego Rycerza”, „Rok Pierwszy”, „Batman Hush”, „Długie Halloween”, „Trybunał Sów”, „Miasto Sów” czy „Śmierć w Rodzinie”. Co jakiś czas skupuję również z aukcji internetowych zeszyty wydawane przez TM-Semic, które są dla mnie wehikułem czasu, a poza tym dobrą lekturą. Wyraźny problem mam zaś ze współczesnymi produkcjami filmowymi o tej postaci. Trylogię Christophera Nolana obejrzałem raz, bez jakiejkolwiek ekscytacji, nie potrafiąc dostrzec tego klimatu, który towarzyszył starszym filmom Burtona czy Schumachera. Po prostu zabrakło mi komiksowego sznytu, zastąpionego stosunkowo realistyczną otoczką, Gotham wyglądającym niczym zwykła amerykańska metropolia czy Batmobilem, któremu bliżej było do czołgu, niż budzącego wyobraźnię super auta. Niby to detale, jednak wpłynęły na mój odbiór tych filmów, które obiektywnie oceniając są po prostu dobre, mają świetną muzykę Hansa Zimmera i dojrzale przedstawiają początki oraz dalsze lata Mrocznego Rycerza. Wizja Nolana kompletnie minęła się z moim obrazem tego uniwersum, stąd też należę do mniejszości, która za wzór stawia Batmana z 1989 roku. Tylko nie bijcie! O Batman V Superman mógłbym z grubsza napisać to samo, co wyżej. Ten poszatkowany obraz to nie moja bajka, choć wiele detali, które kojarzyłem z komiksów, pozwoliły mi pozytywnie ocenić ten film. Rewelacji jednak nie było. Niestety. Dużo lepiej bawiłem się na LEGO Batman: Film, który zawierał masę nawiązań do całego, prawie 80-cio letniego dorobku Nietoperza. Poza tym kupiłem kilka zestawów Lego z tej serii, które nabierają wartości i testują moją silną wolę!

                                                     

Gdy słyszę o nowościach związanych z Batmanem, moja uwaga wzrasta i wciąż potrafię cieszyć się jak mały smyk, który dostał swój pierwszy komiks. Superbohater który w istocie nie jest super, tylko tak jak każdy z Nas jest człowiekiem, wciąż mnie fascynuje, zarówno pod kątem psychologicznym, jak czysto rozrywkowym. Daleko mi jednak do nerda, który zna na blachę biografie pobocznych postaci i mógłby uchodzić za speca od postaci wykreowanej Billa Fingera i Boba Kane'a. Po prostu cieszę się tym, tak jak niektórzy z Was Gwiezdnymi Wojnami czy historiami rodem z Kraju Kwitnącej Wiśni. Oby ten stan trwał jak najdłużej.

Oceń bloga:
14

Komentarze (20)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper