Piątkowa GROmada #133

BLOG
1390V
Piątkowa GROmada #133
REALista | 19.04.2019, 00:06
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Wielkanocna GROmada pod znakiem Asasynów.

Witajcie! W tym tygodniu postanowiliśmy podjąć tematykę cichych skrytobójców od mojego ulubionego wydawcy – chodzi oczywiście o serię Assassin’s Creed i wzbudzające wiele różnych emocji studio Ubisoft. U mnie mają kredyt zaufania i kolejną odsłonę Far Cry czy właśnie AC wezmę na premierę, bez czytania jakichkolwiek opinii czy recenzji, ale nie o Ragnaroku będzie dziś mowa, a o wszystkich wcześniejszych częściach, które mieliśmy przyjemność ogrywać. Nawał obowiązków, który ostatnio coraz dobitniej uprzykrza mi życie uniemożliwił mi niestety ogranie Brotherhooda i Revelations, które miałam w planach skończyć do tej GROmady. Za to co się odwlecze to nie uciecze, wakacje się zbliżają, to na spokojnie wszystko nadrobię (no… może oprócz Chronicles. Odbiło mnie po 20min i wątpię, żebym do tej gry kiedykolwiek wróciła).


LadyDiesel

Moje pierwsze spotkanie z serią AC miało miejsce już chwilę temu, a wszystko zaczęło się od zakupu Black Flag, tak bardzo zachwalanego przez mojego kolegę, który na grach zna się jak mało kto. Dokonałam wiec zakupu i z wypiekami na twarzy, pewnego wieczoru odpaliłam to cudo, żeby sprawdzić co ta gra ma mi do zaoferowania. Do dziś pamiętam pierwsze wrażenia z rozgrywki – bitwy morskie OMG, co tu się dzieje? Jak strasznie buja… czemu tak szybko mi rozwalają moją łajbę?! Dobra… w końcu udało mi się dopłynąć do jakiegoś lądu. Jest ładnie, kolorowo, w końcu nieco pozabijamsmiley Jedna z pierwszych misji i sprawa zaginionego cukru – skradanie, skradanie, podsłuchiwanie i znowu skradanie. Podjęcie prób wpadania między grupę wrogów na pełnym gazie zawsze kończyło się tak samo… Czyli bez taktycznego podejścia do sprawy moja postać jednak nie popchnie fabuły do przodu. Po 10h gry dałam sobie spokój z tą serią na dosyć długi czas.

Czas ten dobiegł końca, gdy postanowiłam jeszcze raz spróbować się trochę poskradać (dorwałam grę w Bierdonce w fajnych pieniądzach, aż żal było nie brać), tym razem akurat po Londynie. Chodzi  tutaj oczywiście o Syndicate i cudowną historię Jacoba i jego siostry Evie. Ten wiktoriański klimat i cudownie odwzorowane w grze miasto zrobiło na mnie tak piorunujące wrażenie, że postanowiłam NAWET nauczyć się dla niej skradania, co było dla mnie wcześniej nie do pomyślenia (skradanie to po prostu nie moja bajka. Nawet Dishonored przechodziłam z najwyższym możliwym poziomem chaosu). Motywem przewodnim w grze była rewolucja przemysłowa - wyzysk robotników,  ciężka sytuacja społeczna, licznie powstające gangi, z którymi musieliśmy się zmierzyć -   co za tym idzie dostaliśmy wiele ciekawych poboczniaków, które mnie akurat nie wynudziły (no dobra, arenowa walka na gołe piąchy pod koniec gry zaczęła być delikatnie nużąca), a z tego co pamiętam odrobiłam je wszystkie. W grze spotykamy wiele znanych i cenionych postaci, takich jak Alexander Graham Bell, Karol Marks, Charles Darwin, Charles Dickens, a nawet samą królową Wiktorię, gdzie każda z tych person miała dla nas kilka ciekawych zadań do zrobienia. Zassało mnie bez reszty do tego stopnia, że wykupiłam wszystkie możliwe dodatki, gdzie Ostatni Maharadża mnie wynudził nieco, ale za to Kuba Rozpruwacz był klimatyczny i ciekawy. W grze mogliśmy również rozwiązać kilka „ponadprogramowych” zagadek i dostaliśmy dostęp do dodatkowych zadań po zakupie Pakietu Wiktoriańskich Legend i Streets of London Pack. Wszystkie dodatki, jak i podstawkę mogę polecić z czystym sumieniem, gra już nie jest tak zbugowana jak to mieli o niej w zwyczaju mówić gracze, krótko po jej premierze.

Nie czekając ani chwili, zaraz po ograniu Syndicate poczułam lekki niedosyt, więc postanowiłam sięgnąć po jakąś kolejną grę ze skrytobójcą w roli głównej. Padło na Unity. Po przejściu wcześniej wspominanej gry, przygody Arno - a raczej mechanika, na początku zdała się być nieco toporna. Na szczęście po 2-3h wspinania się po budynkach człowiek szybko się przyzwyczaił. Sterowanie jest oczywiście takie samo, ale każda gra rządzi się swoimi prawami, tutaj po prostu czułam, że przesiadłam się do „samochodu niższej klasy”. Po krótkim czasie przyzwyczajania się do tych właśnie różnic, zabawa zaczęła się na dobre. Znów miałam problem, żeby wyłączyć konsolę o takiej godzinie, żeby złapać chociaż te 5 godzin snu. Tym razem Ubisoft zaoferowało nam Rewolucję Francuską i XVIII wieczny Paryż i znów producent dopieścił wszystkie szczegóły – odwzorowanie najsłynniejszych miejsc francuskiej stolicy jest tu godne podziwu. Szczególnie katedra Notre Dame (nie byłam, nie widziałam na żywo, ale tak mi podpowiada wujek Google). Mam nadzieję, że odbudowa tego budynku przebiegnie sprawnie i szybko, a AC może nawet w tym pomóc, wszystko dlatego, że podczas tworzenia gry używano zaawansowanego mapowania, podobno twórcy grafiki spędzili we wnętrzu katedry około dwóch lat. Twórcy gry podkreślają, że ich wersja katedry jest idealnym odwzorowaniem budynku z dokładnością aż co do jednej cegły. Wracając do fabuły, zdaje mi się nieco mniej porywająca niż ta z Syndicate, ale nadal zasługuje na mocne 8,5 szczególnie akcja z młodym Arno i jego ojcem Dorianem. Jako wisienkę na torcie dostajemy kieszonkowy zegarek, który jest zawsze przy głównym bohaterze wskazując mu jedną i tą samą godzinę… (żeby nie było, że już nic z fabuły nie pamiętam, faktycznie Arno go raz traci, ale to na własne życzenie…  W ogóle na początku gry bohater ten jest przedstawiony jako młody, beztroski fircyk, później jesteśmy świadkami jego przemiany). Gra podobno była tak zbugowana, że wiele osób odpuściło sobie jej przejście. Ja na szczęście miałam z nią do czynienia  stosunkowo niedawno, chyba już wszystko połatali, bo grało mi się spokojnie, coś ze dwa razy gra „przycinała” i raz wyrzuciło mnie do ekranu startowego.  Mnóstwo zadań pobocznych, możliwość rozbudowy własnego lokum, możliwość kooperacji, tajemnice czekające na nas w podziemiach – mnie takie sandboxy nie zmęczą chyba nigdy. Polecam!

Po przejściu Syndicate i Unity przyszła pora na dokończenie wcześniej zaczętej części IV, czyli szykował się powrót do Black Flag. Nie robiłam sobie żadnych przerw od kolejnych części tej serii, zassało mnie w całości, a ja chciałam ograć jak najwięcej, szczególnie, że o Origins już co nieco zaczynali wspominać. To był udany powrót. Tym razem i pływanie i skradanie stało się przyjemne. Nie było dla mnie grupy statków nie do pokonania. Przy odpowiedniej taktyce leciałam jak burza i z ulepszeniami i z fabułą. W tej odsłonie towarzyszy nam Edward Kenway (dziadek Connora z III), który jest XVIII-wiecznym piratem pochodzącym z Walii. Kiedy dowiaduje się o istnieniu legendarnego Obserwatorium pozwalającego przyglądać się poczynaniom każdej osoby na ziemi, postanawia pobawić się w stalkera, teraz na szczęście takie cuda nie są nam potrzebne, mamy Facebooka. Jak się nie trudno domyślić, nasz pirat wyczuwa łatwą kasę i postanawia odnaleźć właśnie to miejsce i w sumie na tym motywie przewodnim opiera się cała gra. Do tego oczywiście dostajemy 17363426 skrzyń ze skarbami, jak w każdym Assassinie, mnóstwo małych wysepek do odkrycia, polowanie z harpunem, Kawkę, którą możemy ulepszać i oczywiście piękne widoki Karaibów. Polecam – warto ograć!

Nie czekając ani chwili, zabrałam się za ogrywanie DLC do IV części, czyli na tapetę wjechał Freedom Cry. Faktycznie jest to dodatek do Black Flag, bo w sumie obie rozgrywki nie różnią się za wiele. Dostajemy prawie to samo z tym, że nasz główny bohater (Adewale) jest nieco bardziej opalony i na początku gry, kiedy jest uzbrojony tylko w kawałek zardzewiałej maczety, jest bezbronny niczym dziecko antyszczepionkowca. Jak sama nazwa wskazuje w Freedom Cry walczymy o wolność, Adewale stara się odnaleźć pewna kobietę (Bastienne), której ma dostarczyć pewną paczkę. Okazuje się, że dziewczyna całkiem nieźle sobie radzi na nowym lądzie, zarabiając niezłe pieniądze zarządzając zasobem ludzkim… Oczywiście summa summarum wychodzi na to, że zarobione na interesach z Templariuszami hajsy przeznaczone są na wyzwolenie niewolników. W grze dzieje się dokładnie tyle samo, co we wcześniejszej jej odsłonie – pływamy, odbijamy statki z niewolnikami, w sumie to niewolników odbijamy też na stałym lądzie i mamy kilka innych zadań pobocznych, oczywiście oprócz tych fabularnych. Zabawa jest nieco krótka, ale w końcu to jest tylko dodatek. Znów polecam, jeśli ktoś dobrze się bawił wcielając się w rolę Edwarda. Dobra… nie oszukujmy się, będę polecać każdą część AC.

W końcu przyszła pora na przełom w serii… w moje ręce wpadł Origins – dokładnie w dniu premiery, a ja wiedziałam, że to będzie szał d***. I był… Ogromna, nieodkryta mapa na samym początku gry pokazała mi, ku mojej uciesze, ile dobra właśnie na mnie czeka. Świetna grafika, cudowne widoki, piramidy i ciekawa fabuła (tak, dla mnie akurat była ciekawa). Odkrywałam lądy kawałek po kawałku czyniąc z mojego nocnego grania prawdziwą ucztę dla zmysłów. Powoli, bez pośpiechu odhaczyłam każdy pytajnik, odwiedziłam każdą miejscówkę, bez żadnego poradnika, zaczęłam nawet czytać wszystkie informacje i z rozmysłem wybierać odpowiednie umiejętności dla naszego głównego bohatera. Przeczytałam wiele różnych opinii na temat samej fabuły, gry ogólnie czy postaci Bayeka. Ludzie skarżyli się, że to z serią AC nie ma wiele wspólnego, że postać jaką sterujemy jest nijaka, a fabuła miałka… Ja tutaj akurat mam odmienne zdanie – nie ograłam na PS3 wcześniejszych części, ale z mojego dorobku przy tej serii mogę stwierdzić (uwaga! Tylko  bez hejtu, teraz będzie bardzo subiektywne zdanie), że co każda kolejna część, tym więcej radości mi przynosi. Sama mechanika w Origins była mega przyjemna, gdzie i odpowiednie umiejętności sprawdzały się w akcji, do tego mogłam zarówno się poskradać, jak i wpadać do obozu wrogów w pojedynkę robiąc im krwawego break dance’s na środku placu. Nigdy nie zapomnę momentu, kiedy krótki przerywnik pokazał nam genezę słynnego znaku Asasynów, człowiek się nieraz zastanawiał „Kurczę, to coś więcej niż znak – on ma na pewno jakąś tajemniczą historię”. A tu trach… coś spadło na piasek. Jakie to proste, a jakie genialne! Do czego mogę mieć żal, to ewentualnie do żony głównego bohatera… „Aya, nigdy Ci tego nie wybaczę! Kariera nigdy nie jest ważniejsza od rodziny!” Około 130h zleciało niestety bardzo szybko, platyna wleciała prawie sama (nigdy nie sprawdzam trofek aż do ogrania fabuły), a ukończenie wszystkich DLC też dało mnóstwo frajdy i mimo, że znajomi ostrzegali, że tyle Asasynów pod rząd spowoduje większe mdłości niż na początku ciąży, wcale tak się nie stało. Nie mdliło mnie ani przy jednej ani przy drugiej sytuacji. Co więcej, po urodzeniu jednego dziecka z AD/HD mocno zastanowiłabym się nad kolejnym. Z AC było inaczej… Krótki trailer kolejnej części tej serii na E3 przyprawił mnie o kolorowy zawrót głowy, a ja wiedziałam, że „bede grała w gre” i to wcale nie w TRsmiley

Po ograniu cudownego Origins, nie mogło być inaczej – w dniu premiery płytka z Odyssey trafiła do napędu mojej czarnej kochanki, a ja wiedziałam już co mnie czeka. Spodziewałam się ogromnej mapy z mnóstwem pytajników i wielu wrogów do zabicia. Zamawiałam solidny posiłek dla wygłodniałego życiową wędrówką gracza, a dostałam pełne koryto… To co zobaczyłam, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Ktoś kiedyś powiedział: „co za dużo to i świnia nie zeżre”, ale w sumie inny ktoś powiedział: „co… ja tego nie zrobię?! Potrzymaj mi piwo i patrz!”. Ja poszłam w ślady tego drugiego pana, w sumie to nie dałabym potrzymać mojego piwa nikomu, ale za to zakasałam rękawy i zaczęłam się nachalnie dobierać do syto ukraszonej pytajnikami mapy. Zabawa była jeszcze lepsza niż uprzednio, Aleksios zdawał się być bardziej charakternym bohaterem niż Bayek i na pewno nieco przystojniejszym, gdzie w tej odsłonie Ubisoft pozwolił nam iść na randkę nawet z kowalem i niestety dalej mowa tu o Aleksiosie… W Odyssey dostaliśmy i nieco poczucia humoru (biedna koza…) i zajefajny okręt, gdzie bitwy morskie były o niebo lepsze niż w IV, co sprawiło, że z wielką chęcią pływałam po błękitnych wodach, a moja radość była o tyle większa, że mogłam sobie „zatrudnić” Evie z Syndicate, która w walce nie miała sobie równych. Walka z mitycznymi potworami, Cyklop, Meduza, Minotaur, labirynty, starożytni bogowie… spotkałam nawet szalonego dzika kalidońskiego, który uwalniał potworne ilości trującego, zielonego gazu. Dla mnie petarda! Dokładnie 132h zabawy za mną, gdzie DLC są jeszcze prawie nietknięte. Gdybym chciała wyczerpująco opisać tą grę, praca miałaby mniej więcej tyle co moja magisterka. Jeśli ktoś jeszcze nie ograł, polecam bardzo mocno, najlepsza (moim zdaniem) gra serii!

Kolejna częścią za, którą się zabrałam, a którą dostałam za darmoszkę po zakupie season passa do Odyssey, było Liberation, czyli port gry, która początkowo trafiła na Vitę. Kolejny ukłon w stronę Ubisoft – grając na PS4 w ogóle nie czułam, że to gra na handheldy, graficznie też było satysfakcjonująco. Tutaj znów wydawca porusza temat niewolnictwa, a akcja dzieje się w Nowym Orleanie. Nasza bohaterka – Aveline, wciela się tutaj w trzy różne postaci (damę, asasynkę i niewolnicę), by walczyć o wolność i sprawiedliwość w szeregach Asasynów. Pod koniec rozgrywki, możemy nawet spotkać Connora z III, a wujek Google mi podpowiada, że nasza główna bohaterka tym razem nie jest w żaden sposób spokrewniona z Desmondem. Co mi akurat sprawiło najwięcej radości to swobodna eksploracja otwartych przestrzeni i wykonywanie zadań pobocznych. W tej odsłonie dostanie się do punktów widokowych już nie jest takie proste – wspinaczka na niektóre drzewa zajmuje chwilę, a przypadkowy upadek z najwyższej gałęzi, gdzie gniazdo orła było w zasięgu naszej ręki – bezcennesmiley Nie ma co ukrywać, fabuła może wydawać się płytka w stosunku do innych odsłon, ale to krótka opowieść, na 10h – mi akurat, przy dokładnym lizaniu ścian zajęło to ze 3 godzinki więcej. Ogólnie gra na plus, warta ogrania, kolejne, ciekawe doświadczenie z tego uniwersum.

Aktualnie męczę remaster III, bo Ubisoft również uraczyło nas tą częścią za free przy zakupie DLC do Odyssey. Przy lekkości i beztroski z Liberation, w III mamy jasno ustalone, sztywne zasady, za czym ja akurat nie bardzo przepadam. Skradaj się, ścigaj, skradaj, podsłuchaj, unikaj wykrycia… Tutaj już nie mogę pchać fabuły do przodu na moich zasadach, a o alert ze strony wrogów nie jest tu trudno. Ułamek sekundy, jeden fałszywy ruch z naszej strony, czubek buta wystające zza krzaka i już afera gotowa – zlatują się całymi chmarami. Ale podobno na tym polegały stare, dobre AC i tego się trzymajmy. EDIT: Dokładnie chwilę temu skończyłam sekwencję 5 i muszę powiedzieć, że jestem zachwycona. Po nieco nudnym początku mamy taki twist fabularny, że jestem skłonna pokusić się o stwierdzenie, że to jedna z lepszych historii z całej serii. Fabuła w Origins i Odyssey też była wciągająca, ale tam akurat natłok zadań pobocznych i pytajników nam tę historię nieco rozmywał. Zanim dobrnęliśmy do kolejnego zadania głównego, po drodze spotykaliśmy, a to jurną babcię, która prosiła o leki na erekcję, a to przejmowaliśmy jakiś posterunek, czy nawet zbaczaliśmy nieco z drogi, bo za rogiem czekał na nas pytajnik. Tutaj jest inaczej: mapa nie jest upstrzona znacznikami, a my płynnie przechodzimy kolejne sekwencje z zaciekawieniem odkrywając kolejne tajemnice. Bawię się przy tej części świetnie i nawet nie narzekam, kiedy mój bohater brnie po kolana w śniegu, a ja czuję, że na takiej powierzchni analogi tracą swoją moc (immersja prawie jak w RDR2smiley).

A jaka była Wasza ulubiona część tej serii?

Pozdrawiam serdecznie i uciekam myć okna bo święta się zbliżają. Kogo ja oszukuję… idę do konsoli, wyzwania czekająsmiley

REALista

Miałem to szczęście, że mogłem obserwować serie Assassin’s Creed od momentu powstania tej gry czyli od części pierwszej i drugiej (obie ukończone na PC).

Pamiętam, że tę produkcje były swego rodzaju przełomem. Naszym bohaterem był Altair, zabójca będący członkiem Zakonu Assassynów. Akcja gry działa się w otwartym Świecie. Tłumy ludzi, które spotykało się na ulicach Damaszku nie były tylko pionkami ustawionymi losowo na mapie, które, gdy napotykało się na swojej drodze jeśli byli zbyt blisko siebie to byli nie do ruszenia, gdyż byli wbetonowani w miejsce, w którym stali i mieli wyznaczona trasę po, której musieli przejść nawet jeśli mieli staranować głównego bohatera. Tutaj nasz protagonista mógł przepychać się przez tłum i było to widoczne, gdyż kładł on dłoń na ciele osoby, która mu przeszkadzała i delikatnie odpychał ją od siebie, a podczas szybkiego biegu, gdy na kogoś wpadł mogło się to skończyć wywaleniem się obu tych osób. Czegoś takiego nie było w żadnej innej grze dotychczas. Do tego ciche zabójstwa, które wykonywane były w natłoku innych osób: nasz skrytobójca podchodził do osoby i za pomocą wysuwanego ostrza, które wsadzał pod żebro pozbawiając swój cel życia, a następnie oddalał się szybko z miejsca zbrodni, a gdy ludzie zobaczyli, że koleś, który zdawałoby się tylko przewrócił się zrasza obficie chodnik swoją krwią zaczynali rozumieć, że to wcale nie była utrata przytomności nasz zabójca był już daleko stąd.

Z tłumem była związana też jeszcze jedna umiejętność naszego zabójcy, gdy był on ścigany przez strażników mógł po prostu zniknąć z ich pola widzenia wśród przechodniów, którzy byli akurat na ulicy. Do tego możliwości jakie miał nasz Assassyn: chodzenie po budynkach, łapanie się każdej wystającej cegły, aby dostać się na szczyty zdawało by się niedostępnych zabudowań dawało takie możliwości jakich nie dostarczała żadna inna gra dotychczas. System walki na tamte czasy też był nowatorski: możliwości bloków, które były jednocześnie kontrą pozbawiająca przeciwnika życia nie były wcześniej spotykane w innych grach. Bardzo żałuje, że obecnie Assassyny już nie proponują nam dubbingu, gdyż pierwsza część go posiadała i stał on na bardzo wysokim poziomie, ale nie ma co się dziwić, gdyż zatrudniono do niego profesjonalnych aktorów znanych z polskich produkcji filmowych.

Sama fabuła była zakręcona, gdyż wszystko rozbijało się o Zakon Templariuszy i Assassynów, którzy od tysięcy lat walczyli ze sobą, a wszystko dla Rajskiego Jabłka Edenu, które było mapą wskazującą miejsca, w którym zostały ukryte 48 fragmentów Edenu. Czym były wspomniane fragmenty? Zostały zaprojektowane przez starożytną rasę i służyły do kontrolowania ludzi. Na samym początku gry udaje nam się zdobyć Jabłko dla Wielkiego Mistrza Zakonu Assassynów by na końcu okazało się, że jest on tak naprawdę Templariuszem, którego nasz bohater musiał zabić i wraz z jego śmiercią kończyła się pierwsza część.

Jednym z ciekawszych elementów tej gry polegał na tym, że tak naprawdę wydarzenia, które przeżywamy w grze miały miejsce dawno temu, a prawdziwym bohaterem gry jest Desmond Miles, którego Altair był przodkiem, a wszystko co się dzieję to są po prostu jego wspomnienia, które Desmond posiada zakodowane w pamięci DNA. Został on schwytany przez Templariuszy, którzy wynaleźli maszynę zwaną Animsuem, która pozwala człowiekowi będącej przodkiem danej osoby zobaczyć czy też przeżyć wspomnienia jego przodka, ale jest to dość czasochłonny proces, gdyż wraz z wydarzeniami, które chcemy zobaczyć musimy też przeżyć wszystkie poprzedzające tę, które są potrzebne, aby odnaleźć to jedno właściwe wspomnienie.

Po sukcesie jedynki wypuszczono dość szybko dwójkę. Bohaterem był Ezio Auditore z Florencji, którego rodzina została oskarżona o zbrodnie, których nie popełniła, a następne stracona. Historia zostaje jeszcze bardziej zakręcona, gdyż tutaj Jabłka Edenu są już wykorzystywane do przejmowania władzy nad ludźmi, we wszystko zamieszany jest kościół, a nawet sam Papież Aleksander VI, którego mamy okazje spotkać i darować mu życie.

W tej części gry dowiadujemy się też, że za wszystkie cuda jakie wydarzyły się na ziemi odpowiadają właśnie Jabłka Edenu, a wszystkie religie są kłamstwem. Aż dziw, że nikt nie nałożył ekskomuniki na Ubisoft, ale trzeba przyznać, że sama gra też była świetna i rozwijała wiele dobrych pomysłów z pierwszej części chociaż nowości względem jedynki było tak naprawdę niewiele.

W każdym bądź razie obecnie seria rozwinęła się do takiej ilości gier, że prawdopodobnie niewielu ludzi tak naprawdę potrafi się w stu procentach połapać o co w niej chodzi, ale na tamte czasy dwa pierwsze Assassins Creedy były bez wątpienia grami przełomowymi dla gameingu.

Po pierwszych dwóch Assassynach Ubisoft stwierdził, że obecna formuła dobrze się sprawdza i postanowił przez 20 kolejnych części nic nie zmieniać wink aż dotarliśmy do Assassin Creed IV Black Flag, w którym dodano nam możliwość pływania własnym okrętem (chociaż tak naprawdę nieśmiałe początki były już w trójce) i kontynuowano to w następnej części o nazwie Rogue o którym właśnie napisze. Dowodzenie statkiem jest trzonem zabawy, rozbudowa swojego okrętu, aby był potężniejszy jest bardzo fajna szczególnie, że nasza łajba przechodzi zmiany, które możemy zaobserwować gołym okiem (lubię, gdy w grach podczas ulepszenia czegoś oprócz statystyk zmienia się też wygląd danej rzeczy), bitwy morskie są zrealizowane z rozmachem, szczególnie abordaże wyglądają widowiskowo (chociaż jak zobaczyłem, że marynarz, któremu znudziło się czekanie aż przyciągniemy wrogi okręt na linach po prostu skoczył do wody i zaczął płynąć do niego wpław, uznałem za lekką przesadę).

W czasie żeglugi po morzach możemy w określonych miejscach spuścić szalupę, aby zapolować na narwala rzucając w niego harpunami lub zejść na ląd i polować na inne zwierzęta. Założenia fabularne w tej grze bardzo różnią się od tych, które mieliśmy  poprzednich częściach serii, bo po raz pierwszy będziemy mieli możliwość pracy dla Templariuszy. Nasz Assassyn dowiaduje się, że to co robią bracia z jego Zakonu sprowadzi tylko zagładę do miast (bo sam był przyczyną jednej), a gdy reszta Bractwa nie chce go słuchać, zdradza Zakon, ale zostaje to szybko wykryte, a  on sam zostaje zabity. Przynajmniej reszta braci z jego organizacji tak uważa. Na ich nieszczęście Shay Patrick Cormac (bo tak nazywa się główny bohater) przeżywa i przyłącza się do Zakonu Templariuszy, aby zacząć polowanie na swoich dawnych sprzymierzeńców. Tą część mogę polecić każdemu właśnie ze względu na pływanie okrętem, które sprawia masę frajdy.

Dexx

Jeżeli chodzi o mnie i o Assassyny to za dużo nie mam do powiedzenia, bo ogólnie seria mi nie podeszła. Assassin's 1 kiedyś grałem, nie podobało mi się i olałem temat na długie lata. Po latach próbowałem Assassin's 2 i Black Flag, ale nie podeszło mi znowu. Jedynie jaki mi się podobał to Assassin's Creed Origins, sam nie wiem czemu, wydaje mi się, że podobny jest lekko do Wiedźmina. Dużo przestrzeni, fajne widoki, podobało mi się również zwiedzanie grobowców, wspinanie na piramidy czy sfinksasmiley taka zagadkowość świata + ogrom piasku, fatamorgana z ciepła na pustyni, to wszystko sprawiło, że nawet mimo na liczniku 100 godzin i platyny dalej chciałem latać po tym świecie i robić misje poboczne, nawet mam plan, żeby kiedyś grę kupić na Xboxa One i znowu od początku jako świeżak wdrażać się do tego świata, pięknego świata, bo mnie zafascynował swoim pięknem, widokami, długimi bezkresnymi pustyniami czy górami, dolinami. Najlepsze jest to, że myślałem, że przy Assassin's Creed Odyssey będę miał to samo jednak nie, tutaj nie czuję tego klimatu, nie ciągnie mnie do tej gry. Liczę, że zakończenie trylogii będzie inne i wciągnie mnie tak jak Origins.


Z okazji nadchodzącej Wielkanocy życzymy wszystkim zdrowych i spokojnych świąt, a w poniedziałek miss mokrego podkoszulka (martrix działaj!).

Oceń bloga:
33

Komentarze (130)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper