Piątkowa GROmada #124

BLOG
1120V
Piątkowa GROmada #124
REALista | 15.02.2019, 00:06
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Walentynki już za nami, ale GROmada przedłuża je do piątku smiley

Witamy w kolejnym już wydaniu GROmady i od razu na wstępie chcieliśmy podziękować za oddane na nas głosy w PPE Awards (za wygraną, Real stawia wszystkim, kto na niego głosował). Jest nam niezmiernie miło, że ten blog cieszy się takim zainteresowaniem, pamiętajcie – to WY tu jesteście gwoździem programu. Wy i Wasze komentarze. Przed głosowaniem, założyliśmy się z REALem o pewną rzecz. Oczywiście wyszło na moje i teraz przegrany musi dotrzymać obietnicy - a stawka była wysoka… Kolega REAL musi się pochwalić jakimś swoim sekretem i  z tego co wiem, zamieścił już na swoim profilu pewne info, którego póki co nie mam odwagi sprawdzić. Jeśli jesteście na tyle odważni i zainteresowani tematem – zapraszam serdecznie do rubryki „o sobie”. To może być największy coming out i wydarzenie PPE 2019 laugh


LadyDiesel

Przejdźmy do meritum… Długo się zastanawiałam o czym napisać w dzisiejszym odcinku. W Odyssey w tym tygodniu wpadła platyna i z rumieńcami na twarzy zabrałam się za dodatki. Po 125h cudownej rozgrywki chcę więcej i wcale nie czuję znużenia ciągłym bieganiem i zaliczaniem strażnic „po cichu”. Zresztą na 70 lvlu to już wbiegam do paszczy lwa na pełnej kur… to znaczy na luzaka, nie przejmując się wykryciem i powolutku, po kolei eliminuję wszystko co leci. Doszłam już do takiej wprawy, że powinnam przejść dodatki z zamkniętymi oczami. Co więcej, czekam z niecierpliwością na kolejne odsłony tej serii i mam to w nosie, że Odyssey to kalka Origins. Gra się wybornie – takie sandboxy to ja lubię. Do tego przy 125h gry, mam jeszcze mnóstwo miejscówek do odkrycia. Przy FC 5 licznik mojej przygody zatrzymał się na 33h – nie walczyłam o platynę, może stąd ten czas rozgrywki, ale przy fabule ukończonej w 95%, różnica między tymi dwiema grami jest kolosalna.

Ale nie o Odyssey będzie dziś mowa… O tej produkcji już wyszły dwie GROmady i chyba już wszystko zostało o niej napisane (przystojny Adamie, teraz Twoja kolej na platynęwink). Dziś skrobnę parę zdań o grze, która wzbudziła skrajne emocje wśród graczy, począwszy od E3, jadąc przez premierę, kończąc na momencie, w którym spekulacje, że ten tytuł miał ukazać się w Games with Gold obiegły świat. Shadow of the Tomb Raider i najnowsze przygody Lary, czy warto w to zagrać? Zapraszam do lekturysmiley

Jaki jest Tomb Raider, każdy wie, każdy w to kiedyś grał. Filmik z gościem, który zaplanował sobie przygodę z Larą w Sylwestrowy wieczór jest już kultowy. Sama odpaliłam konsolę ostatniego dnia grudnia i zapodałam pierwszą część tej serii (pierwszą dostępną na PS4), żeby tradycji stało się za dość.

Z dreszczykiem emocji wyczekiwałam E3, żeby zobaczyć chociaż kawałek tego, co przygotowało dla nas Square Enix. Zapodałam sobie konferencję z komentarzem Maciaszka i czekałam… I się doczekałam psia jego %$#@. Nie będę ukrywać - niby coś pokazali, ale po obejrzeniu tych kilku minut moje libido spadło. Niby wszystko pięknie, ładnie, ale nie tego się spodziewałam. W sumie to nie wiem, czego się spodziewałam… ale kobiety tak mają, że nie wiedzą, czego chcą, a potem walą fochem jak dostają coś innego. Klamka zapadła – nie biere na premiere. Tak też zrobiłam, a decyzja okazała się być bardzo dobra. Nie długo trzeba było czekać na pierwszą obniżkę cen. I kolejną… i kolejną…wink A w mojej głowie krążyło tylko jedno pytanie – „Czemu!?! Czy ta gra faktycznie jest tak nudna?”

Któregoś pięknego dnia dostaje wiadomość o treści „Jestem w RTV, mają tu Shadowa w steelbooku za 150 polskich pieniędzy, wziąć ci?”. Tym jednym smsem REAL uwolnił we mnie tego raptusa, którego próbowałam tyle czasu poskromić w celu nie kupowania wszystkiego na premierę… „BIERZ!” – taki był sms zwrotny i w taki oto sposób moje postanowienie poszło się paść, a gra wylądowała na mojej półce. Patrząc na kolejne promocje i obniżki cen, mogłam poczekać jeszcze ze dwa miechy, ale co tam… w końcu jestem nauczycielem – stać mniewink J%$#@ biedę!!!

Pierwsze odpalenie gry to dla mnie zawsze duże święto. Czekam na tą magiczną godzinę 20:00, zasuwam rolety, by w ciszy i przy kompletnym ciemaku cieszyć się z nadchodzącej, nowej przygody. Tak też było tym razem, z tym, że radość doskonała nie trwała zbyt długo. Pierwsze dwie godziny to cudowny symulator chodzenia – bardzo przyjemnego, po pięknych miejscówkach, ale ciągle symulator chodzenia. Później nieco się rozkręciło, ale nie ukrywam, że odrobinę brakło mi „akcji” i „zaskoczenia”. W pierwszej połowie rozgrywki biegamy po mapce wykonując różne zadania fabularne i poboczne, z tym, że powrót do wcześniej odwiedzonych miejsc, w celu dokończenia jakiegoś wyzwania jest dość problematyczny. Przynajmniej dla mnie… Poboczniaki związane są z odnajdywaniem różnych osób i miejsc, które zaznaczone są całkiem czytelnie, ale przy górzystym, poziomowym terenie czasem dotarcie do nich zajmuje nieco czasu. Gra wymusza na nas powrót do wcześniej odwiedzonych miejsc w celu grabieży jakiegoś grobowca bądź otwarcia jakiejś skrzynki, której wcześniej nie mieliśmy możliwości „odhaczyć”. Wszystko jest trochę naciąganym przedłużeniem rozgrywki, dla mnie to nie jest jakiś duży problem, ale przy takim kombinowaniu, żeby gdzieś dotrzeć po raz kolejny… chyba sobie odpuszczę.

Mechanika strzelania sama w sobie jest bardzo przyjemna i przy przechodzeniu gry na „normalu” nie stanowi większego wyzwania, bo wroga spotykamy tylko raz na jakiś czas. Do tego walka raczej nastawiona jest na krycie się w zaroślach po uprzednim wysmarowaniu się błotem i czekaniu, aż ofiara podejdzie bliżej, by w bardzo wyrafinowany sposób, z gracją młodej, szczupłej dziewuchy zadać ostateczny, cichy cios barczystemu osiłkowi. Zabrakło mi tu tylko charyzmy głównego złego bohatera – jakiś taki mi się nijaki wydawał. Niby jego historia łączy się spójnie z całym wątkiem fabularnym, ale sposób w jaki kilka razy nie pozbawia nas życia, gdzie autentycznie ma do tego sposobność, a tego nie robi… Gościu!!! Przecież to Lara Croft! Nawet jak ją zostawisz na tydzień w gimnazjum bez Iphone’a i firmowych ciuchów to ona i tak przeżyje!

Co stanowi dla mnie ogromny plus w grze to umiejscowienie wątku fabularnego – Ameryka Łacińska… To lubię i tego mi zawsze będzie mało tak w grach jak i w filmach dokumentalnych i popularno-naukowych, których oglądam dosyć sporo. Aztekowie, Majowie – uwielbiam takie klimaty i to jest ten jeden element, który potrafi przytrzymać mnie przy tytule dość skutecznie. Identyczną sytuację miałam przy The Council, gdzie gra poruszała poważne tematy a może raczej spekulacje… jak zwał tak zwał niewyjaśnione zagadki z przeszłości i teorie spiskowe lubię prawie tak bardzo jak Antonismiley

Kolejnym plusem jest możliwość pływania. Niby taki drobny szczegół, a cieszy. Podwodne lokacje, zabójstwa z zaskoczenia po wynurzeniu czy elementy łamigłówki do rozwiązania, której musieliśmy się pobawić w miss mokrego podkoszulka. Miłe zaskoczenie - co w połączeniu z ciekawymi osobami, które możemy spotkać w malowniczo położonych osadach dawało jakieś urozmaicenie, nie powiem. Summa summarum grę przeszłam, ale nie jestem w stanie zakochać się w tej serii tak jak to zrobiłam z Uncharted. Niby przygody Nathana też są na jedno kopyto, ale w każdą kolejną część grało mi się jeszcze lepiej. Przy Tomb Raider’ze czuję lekkie zmęczenie materiału i nie wiem co musiałoby się stać, żeby następna gra z Larą zrobiła mega furorę. Może powinni postawić na ciekawszą fabułę… a jakie jest Wasze zdanie? Shadow otrzymał ode mnie mocne 8,5/10. Zabawa była dobra, ale kolejnej części też pewnie nie wezmę na premierę, ale przejść, przejdę. Przecież to Tomb Raider…

Podsumowując ten krótki tekst (a jest, krótki, bo boję się zamachów na moją osobą, za spoilery, które mogłabym popełnić opisując fabułę). Shadow of the Tomb Raider to gra warta zakupu i przejścia. Może nie za 150zł, ale płytki chodzą teraz po śmiesznych pieniądzach, polecam steelbook, bo jest całkiem fajny, tylko brakuje mi nazwy gry na boku opakowania, bo stoi w szeregu coś srebrno szarego, ale nie wiadomo co to jest. Widzę, że za ok. 90zł można już wyrwać pudło, co jest fajną ceną za poznanie historii młodej pani archeolog, a przygoda jest nieco ciekawsza niż w poprzedniej części (Rise mnie trochę wynudził, przyznam szczerze…). Ja się jeszcze połakomiłam na season passa, a co za tym idzie dostałam Kuźnie, Filary i nie wiem co tam jeszcze teraz dorzucili (chyba jakiś koszmar), bo byłam zajęta kończeniem Odyssey, ale ogólnie dodatków ma być 7, dwa poprzednie zajęły mi średnio po 30min. i były dość ciekawe, gdzie Filar był krótką, łatwą przygodą, a Kuźnia nieco trudniejszym wyzwaniem. Czekam na kolejnesmiley

Mój werdykt, podsumowując ogranie wszystkich trzech części dostępnych na PS4 – pierwsza odsłona dla mnie najlepsza i najciekawsza. Przeszłam na PC na 100% i na konsoli jeszcze raz, nie zwracając uwagi na trofea. Drugie miejsce zająłby Shadow dzięki wbiciu się w tematykę moich zainteresowań. Peleton zamyka Rise of the Tomb Raider. Nie wiem czemu. Moim zdaniem był najnudniejszy, chociaż DLC Baba Jaga naprawdę dał radę i miło go wspominam.

Dzięki za uwagę, życzę miłego weekendu! Pewnie w momencie publikacji bloga ciśniemy razem z REALem Residenta 6, po przejściu 5ki, ta część wydaje się taka cudowna… wreszcie dobra mechanika a nie kawał drewnasmiley Tylko po co on mi powiedział z czym mu się kojarzy logo gry… a co zostało zobaczone, nie może już zostać odrobaczonefrown Zapraszamy do wzięcia udziału w ankiecie dotyczącej tematyki naszej kolejnej GROmady, tylko ostrzegam przed ogromem opcji wyboru, możecie czuć się lekko przytłoczeni.

Na koniec zagadka:

Podczas pisania tego bloga moje dziecko katowało mnie jednym takim utworem muzycznym, który przez przypadek mu się wyświetlił na tablecie a mianowicie piosenka „Skibidi” zespołu Little Big. Rzuciłam na wyświetlacz kilka razy okiem i muszę przyznać, że główny wykonawca skojarzył mi się z avatarem jednego z użytkowników PPE.

Nie mogę dojść do tego z jakim, bo na stronę portalu wchodzę praktycznie tylko korzystając z telefonu, więc widzę tylko nicki komentujących… Może ktoś pomoże?wink

REALista

Mutant Year Zero: Road to Eden

Strategie turowe - w dawnych czasach był to dość popularny typ rozgrywki. Wtedy niekwestionowanym królem były X-COMy, które zamiatały konkurencje i dla wielu były niedoścignionym wzorem. Po prostu pokazywały jak należy to robić. W obecnych czasach w tym temacie nic się nie zmieniło. X-COM jeśli chodzi o strategie turowe dalej jest najlepszy, ale to ze względu na to, że prawie nie ma konkurencji. Strategie turowe umierają i nie wiem czy jest to spowodowane tym, że X-COM zrobił to najlepiej i trudno wymyślić coś równie dobrego, czy przez to, że ilość odbiorców tego typu zabawy jest na tyle nikła, że nie ma sensu, aby wysilać się i wydawać pieniądze na projekt, który i tak raczej się nie zwróci. Lepiej zrobić jakiś battleroyale… Mimo wszystko co jakiś czas znajdzie się na tyle odważna osoba, aby zrobić taką grę i wtedy przeważnie nie trafia ona na konsole, ponieważ dostosowanie sterowania pod pada jest trudne i w tym wypadku X-COM znów nie ma konkurencji, bo po raz kolejny zrobił to najlepiej i na padzie gra się w to bardzo przyjemnie.

Jeśli o mnie chodzi uwielbiam strategie turowe, a ich brak na konsolach jest bardzo bolesny, ale raz na ruski rok jakiś dev mówi: „zrobię to!” i wydaje strategie turową, która trafia i na PC i na konsole i tak powstał chocap... Mutant Year Zero: Road To Eden. Strategia turowa wylądowała na konsolach i rzuca rękawice X-COMowi. Oczywiście nie ma z nim szans, bo to nie to nie jest przeciwnik tego formatu, ale mimo wszystko gra się w to przyjemnie. Jako, że mutanci mierzą się z oddziałami do pacyfikacji ufoludków to stwierdziłem, że napisze coś o tej produkcji i porównam obie te gry, a różnice są naprawdę wielkie.

Mutant Year Zero to taki upośledzony brat X-COMa. Ma bardzo okrojony tryb ekonomiczny. Nie mamy żadnych laboratoriów, które zajmowały by się wynajdywaniem nowych technologii dla naszych wojaków czy też różnorodnych klas żołnierzy, którymi walczymy, ale na szczęście mutanci różnią się od siebie (chociaż, niektóre umiejętności, w które możemy ich wyposażyć dublują się). W X-COMie 2 (który jest najnowszą częścią tej serii) walczyło się oddziałem składającymi się przeważnie z sześciu ludzi. W mutancie jest to tylko maksymalnie trzy, dlatego też ilości przeciwników z jakimi mierzymy się podczas walk diametralnie się różnią. Do walki z kosmitami oddano bardzo dużo typów żołnierzy, których szkoliliśmy i awansowaliśmy po powrocie z zadania, następnie rozdawaliśmy im nowe perki, które były unikalne dla każdej klasy żołnierza, a za pomocą wynajdywania nowych technologii dawaliśmy im o wiele lepsze bronie, pancerze, apteczki, granty czy inne rzeczy wspomagające ich w czasie misji. W mutancie tego nie ma albo zostało bardzo ograniczane. Bronie, które mamy możemy ulepszyć maksymalnie do poziomu trzeciego, do każdej możemy podłączyć po dwa jakieś dodatki jak chociażby celowniki czy wzmocnione lufy, które dodają nowe możliwości gnatom, ale jest to naprawdę bardzo ograniczone przez co nie ma co się spodziewać jakiś cudów w tym wypadku czy spędzania całych godzin w warsztacie, w którym modyfikujemy broń. Naszym mutantom zakładamy też nie za dobre zbroje czy nakrycia głowy (cylinder, hełm, czapka z daszkiem itd.). Mają one zmniejszać obrażenia i dodawać bonusy z tym, że w X-COMie zbroje to profesjonalny sprzęt wojskowy, a w mutancie są to robione chałupniczą metodą kamizelki.

Jak wygląda gra w mutancie jeśli akurat nie walczymy? Po prostu biegamy po mapie i zbieramy złom, który leży tu i ówdzie i za niego kupujemy granaty, apteczki, nowe bronie czy też dodatki do nich, ale jest tego niewiele oprócz tego zbieramy też artefakty, które oddajemy lokalnemu paserowi, a on w zamian załatwia nam różne bonusy jak zniżki w sklepie czy zwiększone obrażenia zadawane przez granaty. Jeszcze jednym typem rzeczy, które zbieramy to części broni i właśnie za nie ulepszamy gnaty, które noszą nasi mutanci i to już cała ekonomia gry. Wszystkie co zbierzemy zanosimy do Arki - jest to nasza baza wypadowa i miejsce gdzie schroniły się ostatnie niedobitki ludzkości, gdyż mieszkańcy ziemi zostali zdziesiątkowani przez epidemie i wojny, a sama gra dzieję się w świecie postapokaliptycznym.

Czemu nasze postaci nazywaj się mutantami? No cóż... pierwszymi naszymi wojakami jest świnia na dwóch nogach z dubeltówką w ręku oraz gadający kaczor z kuszą w skrzydłach(!?!), który robi w tej ekipie za śmieszka, później dochodzą inne aberracje jak np. kobieta wyglądająca jak lisica.

Mutanty są odporne na wszelkie choroby, których człowiek może nabawić się chodząc po zniszczonej przez epidemie planecie, dlatego to oni są wysyłani do zbierania wszystkiego co przydatne oraz do zwalczania nieprzyjaznych jednostek (przeważnie są to zdziczali ludzie). Bazę w X-COMie można była rozbudowywać, a w arce niestety nic nie zmienimy taką jaką ją zastaniemy taką opuścimy.

Wcześniej wspomniałem o umiejętnościach jakie posiadają nasze abominacje - jest ich kilka jak np. zjadanie martwych przeciwników celem odzyskania zdrowia (ciało sojusznika też możemy zjeść), kontrola umysłu wroga na kilka tur (nam też to grozi ze strony przeciwników), uderzenie piorunem (który przeskakuje pomiędzy wrogami będącymi blisko siebie) czy unieruchomienie. Jest tego dosłownie kilka sztuk i do tego sporo perków się powtarza, a wykupujemy je za punkty, które dostajemy po zwycięskich starciach. Twórcy hojnie nas nimi obdarowują także wykupienie umiejętności, która nam się podoba nie jest problemem.

Jeśli mam być szczery to czegoś tu zabrakło (prawdopodobnie różnorodności i większego nacisku na aspekt ekonomiczny) i koniec końców odbiłem się od tej gry, ale jeśli ktoś chce może zaryzykować, ale szczerze polecam poczekać na jakąś promocje.

Gra jest bardzo trudna (co akurat jest plusem) i potrafi być satysfakcjonująca, ale jednak X-COM robi to lepiej.

Oceń bloga:
40

Co mamy opisywać w naszej następnej Piątkowej GROmadzie?

Resident Evil 5 i Resident Evil 6
88%
Pokaż wyniki Głosów: 88

Komentarze (120)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper