W co gracie w weekend? #206

BLOG
959V
W co gracie w weekend? #206
squaresofter | 15.06.2017, 00:07
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Nie będę zbyt dobrze wspominał ostatniego weekendu, ale o tym szerzej przeczytacie w blogu. Czuję się jakbym stracił dwa lata życia, więc w ten weekend planuję grać dużo, żeby jak najszybciej zapomnieć o tym, co mi się przytrafiło. Tym razem będą to następujące gry: Hatsune Miku Future Tone, Horizon Zero Dawn, Bloodborne, Wiedźmin 3 Dziki Gon - Serce z Kamienia, Radiant Historia, Guilty Gear X2 #Reload, Legend of Mana, TLoZ: Majora's Mask i Streets of Rage.
[Wpis zawiera spoilery.]

Hatsune Miku: Project DIVA Future Tone (PS4, Crypton Future Media + Sega, 2017r.)

Poprzedni weekend miał być taki jak inne. Chciałem trochę pograć, aby czas minął tak szybko, że nawet nie zdążyłbym tego zauważyć. Stało się inaczej.

Mam w zwyczaju pauzować grę, w której wykonywanie tych samych czynności mnie nudzi i włączyć przeglądarkę na PS4, zarzucić jakiś utwór z gry i pobuszować po internecie. Robiłem tak tysiące razy. Podczas gry w Horizon zrobiłem tak samo, tyle, że konsola wyrzuciła mnie z przeglądarki i zaliczyła twardą zwiechę, nie pierwszą, i nie ostatnią. W takiej sytuacji jedynym rozwiązaniem jest wyciągnięcie kabla zasilającego konsolę. Robiłem tak nieraz z PS3, X360, Wii, WiiU, no i oczywiście z PS4.

Oczywiście gdy wyłączy się w ten sposób PS4, to pierwszą rzeczą, którą widzimy po uruchomienie konsoli jest ekran informujący nas o sprawdzaniu stanu plików. Po czymś takim można już normalnie grać dalej. Problem w tym, że tym razem po tym ekranie pojawił się napis, że nie da się uruchomić PS4.

Kiedyś YLoD zabił mi PS3 GOGB FAT dwa lata po zakupie sprzętu. Do dziś żałuję, że dałem się nabrać Sony na wsteczną kompatybilność z grami z PS2 i kupiłem model PS3 z tą samą wadą konstrukcyjną co pierwsze egzemplarze X360. Zimne luty nie przebaczają i nie ważne w jakim sprzęcie je zastosowano, kończy się to odczepieniem procesora graficznego od płyty głównej i jedyne co nam pozostaje w takim przypadku, to zakup nowej konsoli. Gdybym miał dzisiejszy rozum to w życiu nie kupiłbym tego modelu PS3, tylko poczekał na Slimkę a za resztę dokupiłbym kolejne PS2, które odpala każdą grę w formacie PS2 wzorowo, czego nie można powiedzieć niestety o PS3 FAT.

Mój zły wybór kosztował mnie 2100zł. W poprzedni piątek koszmar powrócił. Wydawało mi się, że znów wyrzuciłem pieniądze w błoto na pierwszy model PS4 i będę musiał kupić nową konsolę. 

Tylko jedno przyszło mi do głowy w tej ciężkiej chwili. Wgrałem ostatnią aktualizację systemową PS4 na pendrive'a wierząc w to, że konsolę popsuła mi właśnie ona. To był mój ostatni promyk nadziei w ciemnym tunelu rozpaczy. Niestety konsola nie dawała się przekonać do tego, żeby wgrać na nowo aktualizację, choć umieściłem ją w odpowiednim katalogu (PS4->UPDATE->ostatni patch).

Chciałem już nawet iść do sklepu po nowe PS4. Problem w tym, że był piętek po dziewiątej w nocy.

Uruchomiłem PS4 w trybie awaryjnym, ale nawet w takiej sytuacji wgranie ostatniej aktualizacji nic nie dawało. Dostępnych opcji pozostawało mi coraz mniej. Wybrałem  w końcu postawienie systemu od nowa. Z konsoli zniknęło dosłownie wszystko: profile, sejwy, filmiki z gier oraz zrzuty ekranu, ale po zobaczeniu loga PS i niebieskiego ekranu kamień spadł mi z serca. 

Choć straciłem japoński profil z grą Hatsune Miku, za którą zapłaciłem 430zł, 90 godzin postępów w tym tytule i trafił mnie szlag równie stabilny jak ostatnia łatka w PS4, to powiedziałem sobie, że nie odpuszczę.

Kupiłem jeszcze raz tą grę rytmiczną, tyle, że tym razem na moim koncie głównym, do którego znam hasło, mail oraz hasło do maila.

Gdy ogarnia mnie wściekłość nie szukam sposobu, aby się schlać i zapomnieć o swoich problemach. W takiej sytuacji wybieram się na zakupy. Kupiłem Future Tone łącznie z season passem za 330zł, który oferuje dodatkowe piosenki, moduły dla wokaloidów oraz awatary na PSNie. W skrócie, nie zależało mi na oszczędzaniu tylko na szybkiej poprawie nadszarpniętego zdrowia psychicznego.

Nie wyobrażam sobie tego bloga bez muzyki a skoro jestem od paru dni strasznie poirytowany, więc postanowiłem, że Miku poprawi mi humor swoim kolejnym utworem, najlepiej z dodatku, który zakupiłem. LOL - lots of laugh to idealny numer dla wszystkich ponuraków uważających, że życie się na nich uwzięło. Tym razem najbardziej rozpoznawalna wirtualna gwiazda udaje się do wesołego miasteczka w stroju królika a jej jedynym celem jest świetna zabawa. To prawdziwa beczka śmiechu.  

Jestem trochę smutny, że muszę uczyć się tej gry od nowa, ale po zmianie awatara na PSNie pierwszy raz od kilku lat (na wiadomo jaki) czuję się teraz jak nowo narodzony. Na całe szczęście sejwy z pozostałych gier mam w chmurze i na pendrivie, więc straciłem tylko parę godzin gry w Horizon Zero Dawn.

Niby spotkała mnie bardzo przykra rzecz, ale teraz mam przynajmniej dostęp do angielskich menusów w grze z Miku i mogę bez problemu podmieniać wokaloidy lub klipy wideo w wybranych piosenkach, orientując się w tym, co robię.


Horizon Zero Dawn (PS4, Guerrilla Games, 2017r.)

Horizon stał się ofiarą moich niedawnych problemów z PS4, ale straciłem w nim tylko kilka godzin postępów, więc odrobiłem to wszystko w ciągu jednego dnia.

Najważniejsze dla mnie jest i tak to, że udało mi się znaleźć wszystkie 23 kukły treningowe w regionie Nora. Zajęło mi to aż dwa tygodnie czasu, podczas których miałem ochotę cisnąć holenderską grą w kąt i nigdy do niej nie wracać.

Po tym wszystkim zmierzyłem się w końcu z Gromoszczękiem i to jest właśnie to, czego potrzebowałem, żeby nabrać ochoty do dalszej gry.

Mierzyłem się nawet z najgroźniejszą maszyna latającą, ale gdy zostało jej połowę zdrowia, to wzniosła się wysoko do nieba i ani mnie ona nie atakowała, ani ja jej nie mogłem trafić. Dałem sobie spokój z tym błędem i wlazłem do kolejnego kotła, żeby uzyskać możliwość przejmowania kontroli nad kolejnymi robotami, czego skutki możecie zobaczyć na dołączonym obrazku.

Burzo-ptaka pokonałem później i był to chyba mój najbardziej emocjonujący bój w całym HZD. 

W fabule stoję w miejscu od dawna i ani myślę o popchnięciu jej do przodu. Wolę wykonywać zadania poboczne, tym bardziej, że ostatnio trafiłem na jakiegoś wariata, który rozsmakował się w picu 'krwi' maszyn, dzięki czemu ma wizje dotyczące przeszłości świata. Takich umilaczy czasu mi trzeba, gdy staram się odnaleźć kolejne znajdźki na mapie.

Pozyskuję też surowce do nowych broni i pancerzy, ale najbardziej cieszę się z wytworzenia złotego zestawu transportowego umożliwiającego Aloy nieograniczoną liczbę szybkich podróży do dowolnego ogniska na mapie świata.

Mam nadzieję, że tym razem nie spotkają mnie w HZD jakieś nieprzyjemności, przez które stracę niewielki ułamek swoich postępów w grze, bo znów wróciła mi chęć do dalszego poznawania tego tytułu i podziwiania jego pięknych krajobrazów.  


Bloodborne (PS4, From Software, 2015r.)

W rpgu From Software wciąż przemierzam lochy kielicha. Ich przeszukiwanie nie sprawia mi wielkich problemów, choć raz i tak zginąłem, bo wszedłem do ciasnego pomieszczenia i załatwiła mnie spora grupa pająków przyzwana przez kobietę z dzwonkiem. Nie miałem się jak stamtąd wycofać. Na całe szczęście udało mi się ją później ukatrupić i odzyskałem utracone tętnienia krwi. 

Trochę stracha narobił mi boss na załączonym obrazku, ale to głównie przez to, że starałem się atakować go bez względu na jego poczynania. To był błąd, bo obrywałem jego pięściami, gdy tylko się doń zbliżałem. Powoli zaczęło mi brakować fiolek z krwią, ale gdy zacząłem atakować go z tyłu i z boku to moje zwycięstwo stało się jedynie kwestią czasu. 

Po pokonaniu kolejnej bestii zdobyłem ostatni kielich lorański, więc w najbliższym czasie sprawdzę, jakie maszkary powstały dzięki niemu. 


Wiedżmin 3: Dziki Gon - Serce z Kamienia (CD Projekt RED, 2015r.)

Nie wytrzymałem zbyt długo bez Geralta, ale wziąwszy pod uwagę to jak niedawno odbiło mojej konsoli musiałem szybko zrobić coś, co poprawi mi humor w znaczący sposób a do tego przecież nic lepiej się nie nada niż obcowanie z grą uznawaną przez wielu graczy, w tym i mnie, za najlepszą grę ostatnich lat, która nic sobie nie robi z najlepszych tytułów ekskluzywnych dostępnych w ostatnich latach na rynku.

Zamierzam sam przekonać się o tym, czy dwa dodatki do Wiedźmina 3 są rzeczywiście lepsze od jego podstawki, bo słyszłem takie opinie od niejednego gracza. Zanim jednak rzucę się w wir nowych misji postanowiłem pojeździć sobie na Płotce po wschodniej części Velen i poodkrywać pytajniki na mapie. 

Nie mam zamiaru śpieszyć się z tą grą, bo i tak wiem, że jak mnie wciągnie, to zrezygnuje z gry we wszystkie pozostałe ogrywane gry.  


Radiant Historia (NDS, Atlus, 2011r.)

Tak jak wcześniej wspominałem dotarłem do Granorgu, którym rządzi dyktatorka Protea.

Nie dba ona o swoich poddanych do takiego stopnia, że w stolicy jej królestwa widok trupa leżącego w jakimś zaułku wcale nie jest rzadki.

Od informatora, z którym się tutaj spotkałem dowiedziałem się, że moim zadaniem jest zabójstwo, ale mocno zdziwiło mnie to, że to nie podła królowa jest moim celem a jej córki Eruca.

Nie mam oczywiście zamiaru jej zabijać, bo wiem, że jest to kolejna postać, którą można przyłączyć do drużyny, ale zanim do tego dojdzie minie jeszcze trochę czasu.

Najpierw musiałem przedrzeć się do pałacu ukrytą ścieżką znajdującą się w miejscowych kanałach. Tam spotkałem starych znajomych, którzy oberwali ode mnie w lesie. Przybyli do miasta w celu wykradzenia skarbów z pałacu. Nie zamierzałem im wcale w tym przeszkadzać, tym bardziej, że sam byłem zajęty walką z potworami, które uwiły sobie gniazdo w ściekach. Na całe szczęście zanim tam wszedłem zrobiłem zakupy w sklepie, więc byłem dobrze przygotowany na kolejne wyczerpujące starcia.

W walce pomaga mi też umiejętność Wybuchu Many, której mogę użyć dowolną postacią po naładowaniu specjalnego paska, zadając obrażenia wrogom. Jest to specjalna umiejętność umożliwiająca członkom mojej drużyny na pozbawianie wrogów ruchu w ich turze.

Nie przeszukałem zbyt dobrze tego gąszczu tuneli. Ciągle tam błądziłem, bo w Radiant Historii nie ma niestety mapy odwiedzanego aktualnie lochu. Po jakimś czasie udało mi się jednak znaleźć tą właściwą ścieżkę i dotarłem do pałacu.

Łowcy skarbów, których wcześniej spotkałem zostali pojmani przez pałacowe straże. Nie wybrałem jednak jawnej konfrontacji. Postanowiłem spróbować przedrzeć się dalej po kryjomu, ale żeby tego dokonać muszę najpierw cofnąć się do przeszłości i nauczyć się specjalnej umiejętności szpiegowskiej, która mi w tym pomoże.   


Guilty Gear X2 #Reload (PS2, Arc System Works, 2004r.)

Chciałem Wam dziś przedstawić kolejną postać z Guilty Gear X2 od mistrzów dwuwymiarowych bijatyk z japońskiego studia Arc System Works. 

Ma na imię Bridget. Jako broni do walki używa jojo, które może zamienić w miśka. Jeśli pomoc jej pluszowego towarzysza to zbyt mało, to Roger wsiada na rower, którego otacza ognista kula zadająca dodatkowe obrażenia. Jojo Bridget doskonale nadaje się do atakowania od tyłu przestępców, których ściga. W ten sposób postać w stroju zakonnicy zarabia na chleb.

Pochodzi ze wsi, więc często pada ofiarą głupich żartów. Od I-no dostała przykładowo listę przestępców z prześmiewczymi komentarzami pod adresem każdej osoby, która się na niej znajdowała, co w konsekwencji doprowadziło do wielu zabawnych nieporozumień, nie mówiąc już o tym, że niektórzy bohaterowie Guilty Gear zostali tak podsumowani, że zwijałem boki ze śmiechu, czytając m.in. o tym, że Millia Rage używa swoich włosów do uwodzenia mężczyzn i kobiet.

Bridget to jedna z najsłabszych postaci w tym zwariowanym uniwersum, ale muzyka stanowiąca jej motyw przewodni to jeden z najbardziej sielankowych utworów metalowych jakie słyszałem. 

Najciekawsze jednak w tym wszystkim jest to, że Bridget to tak naprawdę dziewczyna pułapka. To chłopak, który został wychowany przez rodziców jak dziewczyna. Ubiera się i mówi jak kobieta, zachowuje się jak jedna z nich a w rzeczywistości nią nie jest, co zawsze budzi we mnie salwy śmiechu. U Japończyków takie akcje to norma. Bijatyka z kraju samurajów na pewno przez to nie cierpi na swojej jakości.


Legend of Mana (PSone, Squaresoft, 2000r.)

W Manie udałem się do Mistycznego Miast Geo, w którym spotkałem starego znajomego Gilberta, poetę miłości, który wyznawał miłość kolejnej kobiecie. Tym razem była nią nauczycielka, której wszyscy uczniowie zbojkotowali jej zajęcia. 

Co było tego przyczyną jest nieistotne, ale jakiś związek z tym mógł mieć fakt, iż nowy obiekt uczuć Gilberta potrafił zamieniać w kamień swoim wzrokiem. Postanowiłem pomóc kochliwemu poecie, który obiecał załamanej nauczycielce pomoc w przekonaniu wszystkich uczniów do tego, aby zaczęli chodzić do szkoły, gdyż on wolał obiecywać jej dozgonne uczucie niż zrobić cokolwiek, co mogłoby jej zaimponować. Pertraktacje ze znudzonymi szkołą uczniami nie należały do najłatwiejszych, ale koniec końców udało mi się wykonać to zadanie.

Gilbert po raz kolejny zaczął prawić komplementy swojej nowej miłości, ale to nie była żadna miłość, tylko pierwsza faza petryfikacji, którą czuło jego ciało w pobliżu nauczycielki zabijającej wzrokiem. Niewiasta o kamiennym spojrzeniu miała już serdecznie dość jego niechcianych zalotów, a gdy ten nie dawał za wygraną, twierdząc, że może zostać dla niej kamiennym posągiem na wieczność, to ta w końcu nie wytrzymała i stwierdziła, że lepiej będzie, gdy zostanie tym kamiennym posągiem dla samego siebie, po czym zamieniła go w kamień. 

Jednak to był tylko przedsmak przed jedną z najlepszych miejscówek, jakie widziałem w mojej dwudziesto-pięciogodzinnej przygodzie z klasykiem Squaresoftu.

Kraina Umarłych to miejsce, w którym błąkają się ciała bez duszy.

Zostałem do niej wciągnięty przez Larca służącemgo swojemu panu Draconisowi, który został pozbawiony swojej mocy przez trzy zazdrosne smoki. Zanim się z nim spotkałem musiałem rozmówić się z Olbohnem sprawującym opiekę nad tą podziemną krainą. Dzięki jego pozwoleniu wziąłem chrzest płomienia a po pokonaniu trudnego adwersarza dostąpiłem zaszczytu wzięcia udziału w audiencji u upadłego imperatora, który złożył mi propozycję nie do odrzucenia. Jeśli nie chcę, aby moje ciało przestało istnieć mam mu zwrócić skradzioną moc, pokonując trzy potężne bestie. Muzyka towarzysząca naszej konwersacji była idealnie dobrana do jej tematu. 

Misja w Krainie Umarłych odblokowała chyba kolejne zadania, bo szukając pewnej wróżki, która może rzekomo pomóc schorowanemu Budowi trafiłem do Kościoła Oczyszczenia i tu pojawił się kolejny problem, którym chcę się zająć. 

Sprawa dotyczy czwórki przyjaciół, skradzionej młodości pewnej opatki oraz rywalizacji dwóch upartych osób, wojownika i kogoś, w kogo żyłach płynie demoniczna krew. Stawka jest wysoka a jest nią życie kapłanki. 

Legend of Mana coraz bardziej mi się podoba i na całe szczęście mam jakieś nowe zadania do wykonania, bo po tym jak skończyły mi się wszystkie artefakty zacząłem powoli zastanawiać się nad tym, czy nie zrobiłem czegoś źle? Rozwiązanie tego chwilowego kłopotu okazało się prostsze niż myślałem. Okazało się bowiem, że muszę zostawić w domu Lisę i zadanie z Larciem odblokowało się samo.


The Legend of Zelda: Majora's Mask (N64, Nintendo EAD, 2000r.)

Żeby przeżyć pierwsze trzy dni w Masce Majory należy rozwalić balon jako deku-dzieciak a potem złapać małe urwisy z gangu Bombowców.

Po wykonaniu obu tych czynności pokazują nam hasło do swojej kryjówki, które należy podać kolejnemu dzieciakowi.

W ten sposób docieramy do obserwatorium, w którym musimy popatrzyć się przez teleskop na skull-kida. 

Dokładnie wtedy w ziemię uderzy księżycowa łza, którą musimy zanieść handlarzowi okupującemu jedną miejscówkę w mieście z wieżą zegarową. Dzięki temu uzyskamy możliwość zdobycia Okaryny Czasu bez której nasze życie w Terminie skończy się tragicznie po trzech dobach. 

Jednak zastanawiające w tym wszystkim było stwierdzenie Bombowców, którzy oznajmili mi po zabawie w berka, że gdybym był zwykłym dzieckiem, to przyłączyliby mnie do swojego gangu. Całe to zadanie trzeba powtórzyć drugi raz po tym, jak Link wróci do swojej prawdziwej postaci. 

Dzięki temu uzyskamy dostęp do notatnika zawierające informacje o mieszkańcach miasteczka i w jakich godzinach w ciągu dnia możemy ich spotkać. Jest to konieczne do wykonywania misji pobocznych, na których solidnie wyłożyłem się podczas mojego pierwszego kontaktu z tym klasykiem z Nintendo 64. 

To nie jest taki dziennik jak w grach Bethesdy, gdzie mamy podane wszystko na tacy i musimy jedynie dojść we wskazane w nim miejsce, żeby zaliczyć zadanie.

W Masce Majory każde zadanie w tym dzienniku możemy traktować jako zagadkę i nikt nam nie powie o co w nim chodzi. Gdy recepcjonistka Anju prosi nas o pomoc w odnalezieniu jej ukochanego, daje nam jedynie maskę, dzięki której możemy wypytywać o jej ukochanego, ale niezbyt pomaga nam to w jego odnalezieniu. Żeby ruszyć z tym zadaniem do przodu trzeba wysilić szare komórki.

Pierwszego dnia ktoś podobny do naszego poszukiwanego wrzuca list do skrzynki na listy. Po poznaniu harmonogramu okolicznego listonosza dowiemy się, że najpierw zbiera on list, następnie wraca na pocztę, aby się wyspać a dopiero później musimy śledzić go, żeby dowiedzieć się do kogo zaadresowany został ów list. W ten sposób docieramy do karczmy, w której pracuje Anju. Mamy się z nią spotkać w kuchni po godzinie 23. Tam zostaniemy poproszeni o wysłanie napisanego przez nią własnoręcznie listu do jej ukochanego i nawet wtedy nie będzie to koniec zadania.

Wcale się nie dziwię, że skończyłem Maskę Majory jedynie z trzynastoma sercami, skoro nawet gdy otrzymamy jakieś zadanie niekoniecznie musimy wpaść na to, o co w nim chodzi, albo nie odpadniemy gdzieś w trakcie jego wykonywania.

Danie aktu własności jednemu deku-handlarzowi na bagnach, aby można wskoczyć do jego kryjówki i wylecieć z niej wprost na dach domku, który znajduje się w pobliżu w celu zdobycia kolejnego fragmentu serca wydaje się przy tym pestką.

Nie wiem czy wystarczy mi cierpliwości, aby zgadywać o co chodziło twórcom przy konkretnych zadaniach pobocznych. Jeśli pęknę, to ruszę czym prędzej do czterech światyń, do którym muszę się udać, aby giganci przyszli mi z pomocą i powstrzymali księżyc, który z jednej strony roni krokodyle łzy a z drugiej chce tak trzasnąć w Terminę, że nic z niej zostanie.

Zeldy zawsze różniły się w aspekcie zbieractwa od Mario, w których często mamy podane na tacy co musimy zrobić, żeby zdobyć konkretną gwiazdkę. Grając w Okarynę Czasu dopiero na samym końcu gry domyśliłem się, że żeby odnaleźć wszystkie kury dziewczyny łudząco przypominającej Anju z Majora's Mask muszę najpierw złapać jedną z nich, wrzucić ją na cieniuteńką barierkę niedaleko wiatraku, wejść szybko na tą barierkę, złapać ponownie kurę, dojść do jej końca z kurą w rękach i przelecieć nad wysokim płotem. A wszystko to po to, aby zdobyć jedną dodatkową butelkę! 

Takie chore zagadki środowiskowe to norma w grach z serie The Legend of Zelda, więc wcale się nie dziwię, że nie zdobyłem jeszcze w żadnej z nich maksymalnej liczby serc. 


Streets of Rage (SMD, Sega AM7, 1991r.)

Moja przygoda z Soniciem dobiegła końca, więc mogę wreszcie zająć się kolejnymi grami ze składani Sega Mega Drive Ultimate Collection na PS3.

Nie posiadam zbyt wielkich umiejętności w przypadku Streets of Rage, ale skoro w tym roku mogliście poczytać we w co gracie o kilku grach z niebieskim jeżem w roki głównej a co tydzień występuje u mnie Miku, dzięki której przyjrzałem się bliżej dwóm OutRunom i kolejny raz przeszedłem Shenmue na Dreamcaście, olewając przy okazji wszystkie inne ogrywane przeze mnie gry, więc skorzystam z okazji, aby przypomnieć niektórym Wam z czego słynęli kiedyś niebiescy. Myślę, że młodsi gracze też z wielką chęcią dowiedzą się, że ta firma to coś więcej niż wydawana co roku Yakuza.

Streets of Rage to chodzona bijatyka, która została stworzona, aby konkurować z inną serią reprezentującą ten sam gatunek pt. Final Fight od Capcomu.

Wcielamy się w niej z jednego z trzech byłych policjantów, którzy postanowili zaprowadzić porządek na ulicach w mieście opanowanym przez organizację przestępczą, która ma w kieszeni zarówno polityków jak i policję. Są to: Axel Stone, Adam Hunter oraz kobieta Blaze Fielding. Postacie charakteryzują takie parametry jak siła ciosów, szybkość i skok, więc to od gracza i jego preferencji zależy na co postawi w walce z oprychami terroryzującymi miejskie ulice. Dla mnie to i tak sprawa drugorzędna, bo poza ciosem z kolanka prosto w ryj najbardziej lubię okładać ich gazrurką lub bejzbolem, a broń podniesiona z ziemi zadaje dokładnie takie same obrażenia bez względu na to, który z bohaterów ją trzyma. 

Uliczni przestępcy nie próżnują. Chcą nam obić gębę pięściami, łapią od tyłu, aby ich kompan dokończył dzieła, gdy jesteśmy unieruchomieni, kopią nas z wyskoku, próbują podciąć, lateksowe cizie chcą nas lepiej poznać ze swoim biczem, a w przypadku, gdy to nie wystarcza, to sami chwytają do ręki jakiś nóż lub coś innego, co akurat mają pod ręką.

Utracone zdrowie pomagają nam przywrócić jabłka i mięso, zdobywane przez nas po rozwaleniu elementów otoczenia. 

Na końcu planszy czeka na nas boss, który zawsze stara się najpierw wybić nam z rąk trzymaną przez nas broń i dobić bumerangiem lub czymś innym.

Gra jest na czas, więc nie warto skupiać się na podziwianiu okolicznych sklepów i zdobiących je neonów. Trzeba szybko rozprawiać się z wszelkimi siłami zbrodniczego syndykatu, z którym walczymy.

W Streets of Rage na uwagę zasługuje kapitalna ścieżka dźwiękowa, która trzyma poziom najlepszych muzyczek z Soniców. Wystarczy posłuchać muzyki z pierwszej planszy lub z walki z sub bossem i do razu wiadomo, że skoro odznaka policyjna i środki przymusu bezpośredniego nie wystarczają już na utrzymanie przestępczości w ryzach, to trzeba to zrobić pięściami i kopniakami, a skoro sięgnęliśmy po takie niecodzienne metody, to przecież zrozumiałe jest, że lepiej jest bić kogoś w grze przy akompaniamencie stylowej szesnastobitowej muzyki niż w ciszy.   


To tyle na dzisiaj. Nie zapomnijcie podzielić się z nami tytułami ogrywanych gier. Trzymajcie się ciepło. Do następnego razu.

Oceń bloga:
40

Komentarze (82)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper