W co gracie w weekend? #159

BLOG
1595V
W co gracie w weekend? #159
squaresofter | 21.07.2016, 00:05
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Urlop mi się już skończył, ale nie narzekam. Aczik za sto medali za blogi wpadł, kolejny zlot już tuż tuż (oby pogoda dopisała) a na dodatek ostatnio zaszalałem i cieszę się od paru dni moim najnowszym nabytkiem wśród konsol, czyli WiiU. W ten weekend pogram w Tokyo Mirage Sessions #FE, Xenoblade Chronicles X, Final Fantasy VI oraz Demon's Crest. Bawcie się dobrze w nadchodzących dniach. [Wpis zawiera spoilery.]

Stało się. W końcu mam swoje WiiU. Po ponad rocznej rozłące z ostatnią stacjonarką Nintendo, witam kolejne dziecko w swojej rodzinie konsol. Zupełnie tego nie planowałem, ale na zlocie u Szyszki Alexy 78 zaproponował, że sprzeda mi swoje WiiU 32GB...za 300zł. Gdy to usłyszałem, nie zastanawiałem się nawet przez sekundę, tym bardziej, że oczarował mnie szyszkowy Xenoblade Chronicles X. Tak tanio tego sprzętu nie wyrwaliby nawet tacy łowcy okazji jak Dajzner i Ojciec-Gracz.

Gdy uczestnicy zlotu się o tym dowiedzieli od razu pojawiły się prośby o odsprzedaż konsoli. Żarty na bok. Sprzedałem kiedyś swoje N64. Do dziś się tego wstydzę. Pograłbym teraz z wielką chęcią w GoldenEye007, ale tak to w życiu bywa, że za błędy się płaci a ja raz popełnionych błędów powtarzać nie lubię.


Tokyo Mirage Sessions #FE (WiiU, Atlus, 2016r.)

Banzai stwierdził, że Tokyo Mirage Sessions powinno mieć nazwę Tokyo Waifu Sessions. Wcale mu się nie dziwię. Wystarczy spojrzeć na jedną z głównych bohaterek w tym turowym jrpgu autorstwa Atlusa. Człowiek zaczyna się z początku zastanawiać czym oni karmią osiemnastolatki w Japonii a parę chwil potem kończy w dziwnym miejscu zwanym Miiverse i podpisuje jej art z gry: Amazing chest ahead.

Akcja TMS#FE rozgrywa się w Tokio a nie w Anor Londo, ale kij z tym. Od czasu The World Ends With You nie szlajałem się po Shibuyi w świecie gry , więc zajrzę tam ponownie bardzo chętnie. Byłem co prawda w międzyczasie w Tokio przy okazji Shin Megami Tensei: Lucifer's Call, ale tamtejsze Tokio spotkał koniec świata, więc zrujnowanej stolicy Japonii nie liczę.

Czym jest najnowsza gra Atlusa? To kolejny klon Persony. Tu też mamy inny świat, w którym są potwory. Historia skupiona jest wokół idolów japońskich nastolatków, więc gdyby losy Rise Kujikawy z Persony 4 uczynić głównym wątkiem jakiejś gry, to mielibyśmy właśnie to, co zaserwował nam Atlus.

Wszystko zaczyna się od momentu, gdy młoda Tsubasa Oribe ogląda występ sceniczny swojej siostry i nagle wszyscy poza nią samą znikają w niewyjaśnionych okolicznościach. Jakby się nad tym zastanowić, to nie widziałem dobrej gry z teatrem od czasu Parasite Eve oraz Rainbow Six Vegas, więc cieszy mnie ta poniekąd podróż sentymentalna.

Następnie historia przenosi się o pięć lat do przodu. Wtedy też zaczyna się właściwa rozgrywka. Tsubasa jest już o pięć lat starsza, co doskonale widać na powyższym obrazku. Uwielbia piosenkarkę Kirię, której przebój Reincarnation okupuję szczyt listy przebojów przez trzeci tydzień z rzędu.

Emas wrzucił ten kawałek do komentarzy w jednym z poprzednich w co gracie. Przesłuchałem go raz i już wtedy wiedziałem, że kupię kiedyś tą grę. Nie spodziewałem się jednak, że od tamtej chwili minie raptem z miesiąc.

Pamiętam ludzi, którzy ucieszyli się na samą myśl, że powstanie kolaboracja mrocznego Shin Megami Tensei i Fire Emblem i ich zgrzytanie zębami, gdy w miarę pojawiania się kolejnych materiałów z gry coraz bardziej zaczęli powątpiewać w sens takiego przedsięwzięcia, tym bardziej, że twórcy zupełnie odeszli od pierwotnych założeń swojej produkcji.

Mnie to zupełnie nie ruszało. Zresztą Atlus już tyle razy przesunął premierę Persony 5, że pozostają mi w zasadzie dwa wyjścia:

  • udawać, że tylko Persona jest jedyną serią tej firmy wartą uwagi i przekrzykiwać się z fanbojami Microsoftu jakie to PS4 ma zajebiste tytuły ekskluzywne w stosunku do Xboxa One (wiadomo, że najlepsze exy, to takie, które nie wyszły lub takie, w które nigdy w nie zagramy)
  • lub grać.

Wybrałem oczywiście to drugie rozwiązanie...bo utwór tytułowy TMS#FE to mokry sen wszystkich fanów chińskich bajek.

Jestem człowiekiem, który gra w gry już sporo czasu, ale przy moich ulubionych częściach Final Fantasy postawiłbym niewiele:

  • Demon's Souls/Dark Souls1-3/Bloodborne
  • Tales of Symphonię + Tales of Vesperię
  • Chrono Trigger/Chrono Cross
  • oraz Persony 3 FES i 4 właśnie.

Nic więcej, bo praktycznie nie istnieją serie rpgów z Japonii, które mogłyby się mierzyć z najlepszymi odsłonami najbardziej znanego cyklu kwadratowych.

Oczywiście TMS#FE nie jest najlepszą grą Atlusa, ale piosenka otwierająca grę zostawia daleko w tyle to, co mają do zaoferowania nawet dwie najlepiej oceniane produkcje w ich dorobku, czyli Persona 3 i 4. Dlatego tez postanowiłem, że zaprezentuje ją Wam aż trzykrotnie.

Pierwsze Reincarnation występuje podczas wprowadzenia do gry, gdy słucha go Tsubasa. Za drugim razem możecie posłuchać jego pełnej wersji. Natomiast trzecie Reincarnation to występ Kirii z samej gry, kiedy wykonuje go podczas koncertu.

♪Reincarnation♪

♪Realization♪

♪Reincarnation♪

Mógłbym tego słuchać przez cały dzień. Rewelacja. Najlepsze jest to, że dziś zrobić koncert w grze nie jest trudno a wszystko wzięło się z gry, która kiedyś mi się nawet podobała a dziś nazwałbym ją tylko marnymi popłuczynami po Final Fantasy X, czyli z Final Fantasy X-2.

W zasadzie, gdyby Yuna nie szukała w niej Tidusa a gra nie nazywała się Final Fantasy, co dla niektórych już samo w sobie było wielką obrazą, to mielibyśmy grę o idolce a tak Atlus ledwo liznął ten temat przy okazji Persony 4 a dopiero teraz zrobił tytuł, w którym wszystko będzie kręciło się wokół bycia gwiazdą. Sprawdzałem już pobieżnie ścieżkę dźwiękową i wiem, że muzyki będzie sporo. W ten sposób będzie mi łatwiej uciec od sztampy fabularnej, która tu panuje.

Złe Miraże (w Personach to były Cienie) napadają na ludzi, kradnąc ich Performę. Zwykły człowiek ich nie złapie, bo od razu potem uciekają do innego świata zwanego Idolasferą (w Personie 4 był to świat telewizora).

Tsubasa, Itsuki i Touma byliby bez szans w takiej walce, ale udaje im się zdobyć pomoc nieoczekiwanych sojuszników. Oswojone Miraże (w Personach są to Persony a w innych grach z pod szyldu Shin Megami Tensei są to demony) stanowią ich prawdziwą siłę.

W praktycznie wszystkich grach z dopiskiem SMT możliwe są fuzje pomiędzy potworami. Natomiast tutaj następuje fuzja bohaterów z owymi Mirażami.

W Formie Rzezi (Carnage Form) postacie walczą bronią, która jest materializacją oswojonych lub raczej wyswobodzonych Mirażów. Same Miraże, które pomagają członkom drużyny mają osobowość. Nie liczcie na setki postaci pomocniczych. Za to z tymi, które mamy można porozmawiać, dzięki czemu łatwiej się z nimi zżyć. Dobrze, że twórcy nadali im osobowość i nauczyli mówić.

 Wszyscy oni pracują dla tajnej organizacji, której celem jest wyjaśnienie niecodziennych wydarzeń nękających stolicę Japonii. Przykrywką owej organizacji jest studio zajmujące się przemysłem rozrywkowym. W ten sposób TMS#FE pokaże showbiznes od podszewki. I tu objawia się się największa różnica względem Person. O ile o personach możemy powiedzieć, że są to symulatory randkowe lub dopracowane symulatory uczniów, który przed Atlusem całkiem zgrabnie zrobił Squaresoft przy okazji Final Fantasy VIII, tak Tokyo Mirage Sessions #FE możemy potraktować jako symulator gwiazd estradowych. 

Cieszy mnie fakt, że nie jest to kolejny rpg, który już na początku stara się odpowiedzieć na pytanie jak uratować świat. Z tego jrpga dowiemy się dlaczego ktoś chce śpiewać, co to znaczy przekazać swoje uczucia śpiewem oraz przede wszystkim jest to historia o tym, że bez pracy nie ma kołaczy. Na sukces trzeba zapracować. Są tacy, który poddadzą się po pierwszym niepowodzeniu. Jednak o nich nikt nie będzie pamiętać. Aby coś osiągnąć nie wolno się nigdy poddawać. Tak pozytywnego przesłania nie widziałem w jrpgu od czasu Skies of Arcadii, w którą pierwszy raz zagrałem piętnaście lat temu. Wychodzi więc na to, że czekają mnie jeszcze ze dwie tak radosne produkcje do końca życia.

Zaczekam. Nie mam innego wyjścia.


Xenoblade Chronicles X (WiiU, Monolith Soft, 2015r.)

Dobrze, że nie wpadłem na głupi pomysł, żeby kupić najnowszy Star Ocean, który zbiera mizerne noty w stosunku do swoich poprzedników. Xenoblade Chronicles X i tak bardzo przypomina SO4:TLH, który jako tako mi się podobał, więc jakoś przeżyję rozstanie z kolejną serią gier, które mnie kiedyś kręciły..

XCX nie będzie oczywiście tak epicki fabularnie jak Xenoblade Chronicles z Wii, nie ma też tak dobrej ścieżki dźwiękowej jak poprzednik (brak Yuko Shimomury jest odczuwalny od pierwszych chwil z tym japońskim molochem) a protagonista, w którego się wcielamy jest niemową, co jest chyba pierwszym takim przypadkiem, jeśli chodzi o moją styczność z grami Tetsuyi Takhashiego, ale nie zmienia to faktu, że jrpg w stylu mmo od ojca Xenogears i trylogii Xenosaga robi wrażenie rozmiarem świata, pięknymi tłami i ogromną swobodą oddaną w nasze ręce.

Mam jednak nadzieję, że ta gra to coś więcej niż tylko zbieractwo na dużej mapie, bo nie chcę porzucić tej produkcji po kilkudziesięciu godzinach, znudzony robieniem cały czas tego samego.

Scenariusz XCX koncentruje się na jedynych ludziach, którzy uszli z życiem z bitwy między zaawansowanymi obcymi cywilizacjami, która doprowadziła do zagłady Ziemi. Ci, którzy mieli szczęście przetrwać z tej rzezi dryfowali przez jakiś czas statkiem kosmicznym zwanym Biały Wieloryb w przestrzeni kosmicznej, aż w końcu Ci, którzy zniszczeli wcześniej ich dom, ponownie się o nich upomnieli. Ogromny statek kosmiczny doznał poważnych uszkodzeń, ale wylądował na Mirze, która stała się nowym schronieniem nieszczęśników.

Celem gracza jest odnalezienie strategicznych części statku, które zostały rozrzucone po całej planecie w wyniku tego ataku.

Mi na razie udało się ledwo zamontować jedną sondę w tym pełnym niebezpieczeństw środowisku. Nie każdy ma tyle szczęścia, by wrócić cały i zdrów z misji rozpoznawczej. Jednak gramy jako ktoś specjalny, więc kto jak kto, ale to my będziemy Kolumbem nowego świata, odkrywając jego piękno i tajemnice. Tylko w ten sposób staniemy się kimś w organizacji BLADE (Builders of the Legacy After the Destruction of Earth).

Rozstawianie sond po całym świecie prędzej czy później mnie znudzi, podobnie jak walka z okolicznymi zwierzętami, ale i tak nie mogę się doczekać, gdy pierwszy raz siądę za sterami Skella (od Skeleton), czyli mecha. To będzie coś.


Final Fantasy VI (PSone, Squaresoft, 2002r.)

Wspominałem tydzień wcześniej, że podstawą historii szóstej części Final Fantasy jest wojna magiczno-technologiczna. Doprowadziła ona do zniknięcia prawie całej magii ze świata.

Jednak po ziemi wciąż stąpają szaleńcy, którzy nie cofną się przed niczym, nawet przed badaniami genetycznymi, które z niemagów uczynią magów. Nikt się przecież nie będzie liczył z konsekwencjami takich eksperymentów. A jak komuś się coś nie będzie podobać, to zawsze można zakuć taką jednostkę w kajdany i torturować w lochach.

Jednak facet nie byłby facetem, gdy nie pomógł jakiejś kobiecie, dlatego też złodziej Locke postanawia wyswobodzić z więzienia jednego z generałów Imperium, kobietę o imieniu Celes. Oprócz Terry jest to jedyna kobieca postać w drużynie.

Czemu o nej wspominam? Bo ma ciekawy talent. Pomijam jej zdolność władania magią, Bardzo podoba mi się, że jest w stanie wyłapać na broń czary, które sieją ogromne spustoszenie w mojej kompanii. Wyklucza to co prawda jakiekolwiek jej działanie podczas starć, ale bez niej nie dałoby się nawet przeżyć niektórych z nich.

Jeśli zaś chodzi o jej wybawcę, to nie przywiązywałem do Locke'a żadnej większej wagi z wyjątkiem bycia dostarczycielem darmowych przedmiotów od przeciwników. Dopiero po bliższym poznaniu jego smutnej historii zaczął coś dla mnie znaczyć.

W jego życiu była kobieta, która była całym jego światem. Bardzo się kochali. Planowali nawet ślub. Los w okrutny sposób postanowił jednak zakończyć ich kruche szczęście. Złodziejaszek chciał zaimponować swojej lubej, pokazując jej skarb w jednej z okolicznych kopalń. Przez nieuwagę stanął jednak na niezbyt stabilnym moście. Już prawie z niego spadł, gdy w ostatniej chwili jego ukochana go uratowała, spadając w przepaść w jego miejsce. Locke posmutniał, gdy zdał sobie sprawę, że to koniec szczęścia w jego życiu. Jednak los dopiero wtedy postanowił wtedy pokazać czym jest rozpacz. Jego wybranka jakimś cudem przeżyła, ale zapomniała o wszystkim, co ich kiedyś łączyło. Jej rodzice obwiniali go za amnezję swojej jedynej uciechy, Nie chcieli go znać. Z dnia na dzień stał się kimś niepożądanym. Zawiódł i miał do końca swoich dni za to płacić. Czy tak będzie jeszcze się okaże. Wiem tylko, że Celes zrobiło się go strasznie żal.

Jednak Squaresoft nie byłby sobą, gdyby poza powodami do smutku nie dał graczowi też kilku powodów do śmiechu. Dlatego Japończycy zapewne wymyślili postać Gau'a, którego spotykamy podczas walki, zaraz  po tym jak pokonamy jakieś potwory. Chłopak zadręcza nas prośbami o jedzenie. Dałem mu parę napojów, ale nie zrobiło to na nim większego wrażenia, a że miałem dość jego skomleń, to mu wlałem. Jednak dziwny głodomor nie dawał za wygraną i pojawiał się też w innych starciach. Gdy udało mi się dotrzeć do kolejnej mieściny, poczyniłem zapasy, kupiłem jedzenie, nakarmiłem potrzebującego...i dopiero wtedy się zaczęło. Sami zresztą zobaczcie (na filmiku od czwartej minuty).

Mr. Thou! Hurry up!


Demon's Crest (SNES, Capcom, 1994r.)

Oryginalny snesowy kartridż z klasykiem Capcomu kosztuje na eBayu od 800 do 1500zł, w zależności od tego, czy kolekcjoner szuka samej tylko gry czy gry z opakowaniem.

Fajnie by było mieć coś takiego w kolekcji, bo gra na emulatorze SNESA na WiiU potrafi mocno chrupnąć, ale dziś nie stać mnie na takie wydatki.

Na ten tytuł  zwróciłem uwagę dzięki Czarnemu Ivo, który o nim marzy od dłuższego czasu.

Gdy tylko zobaczyłem, że jest dostępny na eShopie postanowiłem zrobić mały wywiad środowiskowy na jego temat. Sprawdziłem na wikipedii podstawowe informacje, zobaczyłem rozgrywkę, sprawdziłem komu polecają go gracze i wyszło co następuje:

  • Demon's Crest to nieślubne dziecko Castlevanii i Ghost'n Goblins
  • nie jest przeznaczony dla niedzielnych graczy
  • klimat kasycznych Castlevanii w 2d wylewa się w nim z ekranu.

Pamiętam, że chciałem kiedyś kupić coś cyfrowo na Wii, ale zwlekałem z tym tak długo, że nic z tego nie wyszło. Przerażał mnie fakt, że zakupy w sklepie Nintendo nie są powiązane z kontem oraz notoryczny brak pieniędzy na takie duperele.

Jednak przy Wii zakupy na WiiU to pestka, bo wystarczy wybrać kwotę doładowania własnego profilu (50zł, 100zł, 250zł itd.), podać dane z karty debetowej lub kredytowej, wybrać dany tytuł i po sprawie.

Musiałem sprawdzić tą grę i doszedłem do niespodziewanego wniosku.

W tytuły Capcomu gram od pierwszej konsoli Sony albo i jeszcze wcześniej. Jednak nic nie było w stanie przygotować mnie na to jak koszmarnie trudny jest Demon's Crest.

Zapomnijcie o przereklamowanym poziomie trudności w soulsach. Tu poziomu własnej postaci nie podniesiecie, gdy jakiś subboss z jednego z pierwszych etapów klepie Was przez cztery godziny. Nie weźmiecie ze sobą dziesiątek roślin leczniczych, nie wzmocnicie zbroi, broni lub tarczy. Jedyne co Wam pozostaje to płacz w kącie.

Oczywiście mógłbym zapisywać stan gry przed trudniejszymi potyczkami albo po celnym ciosie na jakimś trudniejszym przeciwniku, ale wolę nie korzystać z takich ułatwień, które są dostępne w każdym emulatorze. Byłoby to oszustwo. Na razie mam zbyt dużo determinacji, aby uciec się do takich podłych sztuczek.

Grę zapisuje tylko na mapie świata, bo nie chce mi się wpisywać szesnastoelementowego hasła, które jest jedynym sposobem zachowania progresu w grze.

Historia Demon's Crest skupia się wokół Czerwonego Demona, który po ciężkich bojach zdobywa siedem tytułowych artefaktów, pokonując m.in. potężnego smoka. Jednak w tej ostatniej batalii odnosi ciężkie rany, więc inny demon postanawia skorzystać z okazji i odebrać mu jego skarby. Celem gracza jest ich powtórne odzyskanie.

Demon's Crest jest grą przygodową z elementami rpg, która czerpie garściami z najlepszych metroidvanii, posiadając przy tym poziom trudności, który sprawia, że przejście dowolnej gry z serii Resident Evil na najtrudniejszym poziomie trudności wydaje się przy nim błahostką.

Nie widziałem jeszcze zbyt dużo tej gry i mam poważne wątpliwości, czy uda mi się ją w ogóle ukończyć, ale żaden tytuł od dawna nie sprawił, że miałem ochotę rozpieprzyć pada o ścianę.

W chwili, gdy złość ustępuje, przychodzi oświecenie a rozum podpowiada, żebym jednak nie dawał za wygraną.

System gry to wielka zaleta Demon's Crest. Na początku gracz posiada do dyspozycji jedynie ognistą formę gargulca, która pozwala na wystrzeliwanie ognistego pocisku z paszczy w linii prostej oraz na latanie. Zabawa zaczyna się dopiero po pokonaniu przeciwników, dzięki którym zdobędziemy nowe formy protagonisty. Kamienny gargulec nie umie co prawda latać, ale ma o wiele potężniejszy pocisk i umie taranować przeszkody. Świetnym rozwiązaniem są też trąby powietrzne, które możemy wykorzystać jako platformy, aby dostać się do niedostępnych wcześniej miejsc.

Przeciwnicy są bardzo różnorodni i co najlepsze, gracz musi kombinować ze zmianami form kierowanej postaci, żeby im sprostać w boju. Ognistemu wrogowi ogień nie wyrządzi krzywdy a ciosy wymierzane kosą jednego z kościotrupów łatwo wyminąć podczas lotu. Uwielbiam tak kombinować i jedyne co bym tu zmienił, to dodał zmianę tych form w locie, bo każdorazowe zmienianie ich w menu tylko po to, by oddać jeden strzał i wrócić do formy latającej mija się trochę z celem a już na pewno psuje imersję gry. Przypomina mi to trochę pierwsze Residenty, w których musieliśmy wejść do menu postaci, żeby przeładować broń lub żeby się uleczyć. Koszmar.  

W Demon's Crest jest też mapa świata w 3d, po której można podróżować do sklepikarzy, którzy sprzedadzą nam czarny lub do osób, które wystawią nasze umiejętności na sprawdzian, no i przede wszystkim do nowych miejsc, w których wszystko chce nas zabić.


Jeśli czas pozwoli, to planuję też odpalić Fallouta 4, ale nie zrobię tego, dopóki nie zwolnię miejsca na dysku, którego mi brakuje, bo kiedyś wpadłem na genialny pomysł, żeby nagrywać filmiki z Dark Souls II: Scholar of the First Sin. Dosyć późno dotarło do mnie, że około 150 filmików z rozgrywki zajęło mi ponad 75GB miejsca na dysku. Traktuję je jako pamiętnik, więc ich skasowanie nie wchodzi w rachubę. Postanowiłem je przenieść wszystkie na swój kanał na YouTube. Na razie umieściłem tam koło 50ciu filmików. Wrzucę jeszcze kilkanaście i uda mi się w końcu zainstalować grę Bethesdy, ale moim celem jest również przeniesienie stu pozostałych na YT. 50GB wolnego miejsca piechotą nie chodzi.

To tyle z mojej strony. Do zobaczenia na zlocie.

Oceń bloga:
43

Komentarze (142)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper