Death Note (Netflix)

BLOG
572V
Death Note (Netflix)
Darek | 05.10.2017, 21:30
Może stałem się zgorzkniały, bo nic ostatnio nie sprawia mi frajdy. Heavy Rain był cienki, Phantom Pain jeszcze gorszy, Obrońcy nawet w połowie nie spełnili moich oczekiwać, a teraz do kompletu obejrzałem jeszcze amerykańską adaptację Death Note. Nie jest dobrze...

Ostatnio niemalże wszystko co oglądam i w co gram jest w najlepszym wypadku tylko niezłe. Nie rozumiem dlaczego ludzie zachwycają się nową wersją To, kiedy ja uważam, że jest to taki sobie film, ładny i obsadzony fajnymi postaciami, ale zupełnie mizerny jako horror. Nie potrafię załapać na czym polega fenomen Dishonored, uważam, że Phantom Pain był fabularnie upośledzony, a teraz do kompletu obejrzałem netflixowego Death Note'a. Może po prostu się zestarzałem? Może stałem się zgryźliwy i nic już nie sprawia mi frajdy? W końcu trójka z przodu tuż tuż. Z drugiej strony czerpię obecnie masę frajdy z Super Mario Makera, dobrze się bawiłem na nowych Kingsmanach, a Pieśń Lodu i Ognia wciąga mnie jedną dziurką, mimo, że znam już te wydarzenia z serialu. Więc może nie jest ze mną tak najgorzej? Może Death Note w amerykańskim wydaniu po prostu jest gównem?

Jeśli chciałbym już koniecznie skrócić 12 godzinny serial do postaci 2 godzinnego filmu to... I tak bym tego nie zrobił. Zamiast starać się upchać próbę opisania okrutnie skomplikowanego pytania 'czym jest sprawiedliwość' ukrytą pod postacią gry w kotka i myszkę pomiędzy Lightem i L w 120 minutach, wydedeath cyt.pngstylował bym samo pytanie i notatnik śmierci, a następnie wokół tego budował bym zupełnie nową opowieść. Autorzy scenariusza Death Note nie doszli niestety do tych samych wniosków co ja i postanowili wrzucić tą samą główną historię w inne realia i zobaczyć dokąd ich to zaprowadzi. Nie zauważyli, że w oryginale tamte postacie i wątki działały właśnie dlatego, że znajdowały się w Japonii, która jest krajem zupełnie innym niż Stany Zjednoczone.

Ale nie! Nie będę porównywał amerykańskiej wersji do japońskiego oryginału. Death Note Adama Wingarda nie jest kiepskim filmem dlatego, że jest słabą adaptacją mangi/anime Tsugumiego Ohby, ale dlatego, że po prostu jest kiepskim filmem.

Główny bohater, Light Turner, jest raczej cichym, nie wyróżniającym się licealistą, który od czasu do czasu dorabia sobie odrabiając lekcje za mniej rozgarniętych kolegów. Taki stereotypowy amerykański nerd. Pewnego dnia znajduje on przed szkołą zeszyt, który sprawi, że osoba, której imię zostanie do niego wpisane, umrze (jeśli spełnione zostanie jakieś sto warunków). Jak knetflix-death-note.jpgażdy rozsądny człowiek, Light stwierdza, że to bzdura, coś jak internetowe łańcuszki, ale jego ciekawość szybko bierze górę, skutkiem czego jeden z jego znajomych kończy z głową oderwaną od reszty ciała. Sekwencja, której niepotrzebne skomplikowanie zawstydziłoby nawet scenarzystów kolejnych części Oszukać Przeznaczenie. Chwilę później Light pokazuje notatnik dziewczynie, która mu się podoba, aby już w następnej chwili w brutalny sposób mordować kolejnych złoczyńców przy okazji wyżywając się w łóżku jakby nie było niczego bardziej podniecającego niż zabijanie ludzi. W drodze do napisów końcowych z nikąd pojawi się też turbo detektyw dobierający (trafne) hipotezy głęboko z własnego tyłka, jego absolutnie zbędny dla historii pomocnik, równie nieistotni agenci FBI, a w trzech scenach pojawi się wychwalany pod niebiosa Willem Dafoe jako bóg śmierci, Ryuk. Jest on właścicielem tytułowego notatnika, którego daje kolejnym osobom, żeby mordowały sobie wesoło ludzi, bo... Bo tak. Nie stoi za tym żadna filozofia i nie jest tak, że nie może tego robić samodzielnie. Czemu więc to robi? Nie wiadomo. Jego rola jest chyba jeszcze bardziej marginalna niż pomocnika L, Watariego, który kontaktuje się z policją zamiast swojego podopiecznego, bo najwyraźniej ma na to ochotę, a jego dalszy wątek nie prowadzi w sumie do niczego. Razi trochę brak jakiegokolwiek kręgosłupa moralnego u głównych bohaterów, czego najlepszym przykładem jest Mia, dziewczyna Lighta. Zabijanie przychodzi jej tak łatwo, że aż ciężko z nią sympatyzować (kłóciłbym się nawet, że się nie da), zwłaszcza, że jej motywacja ogranicza się do krótkiego "miałamDN_Unit_02518_R_CROP.0.jpg kiepskie życie". Nawet, teoretycznie, druga strona medalu, czyli stojący na straży sprawiedliwości L w pewnym momencie po prostu pęka i traci wszystkie definiujące go cechy, których z resztą nie ma zbyt wiele. Facet jest turbo inteligentny, chociaż nie wynika to z jego zachowania, a z tego, że ktoś nam o tym zwyczajnie mówi. Woli kucać, bo siedzenie na tyłku jest za mało hipsterskie i je ogromne ilości cukru, żeby nie musieć spać. Niestety, jego główna cecha, czyli mocno ponadprzeciętna inteligencja co i raz stawiana jest pod znakiem zapytania, jako, że jego błyskotliwe dedukcje nie wynikają z niczego w co my, widzowie, mamy wgląd, a jego decyzje w dalszej części filmu przeczą jakiejkolwiek logice.

Mógłbym poświęcić cały ogromny artykuł na dekonstrukcję wszystkich części składowych filmu i pokazanie dlaczego nie wytrzymują presji analizy, ale nie to mam dzisiaj na celu. Chcę jedynie pokazać, że to nie jest ani dobry, ani nawet niezły film. Bohaterowie zachowują się dziwacznie, a czasami wręcz wbrew ustalonym wcześniej cechom charakteru. Historia idzie do przodu nie dlatego, że w naturalny sposób płynie od jednego cfccb6bc384b6cc34e6e9b2cf72332a46d991ac8.jpgelementu do drugiego, ale dlatego, że jest do niego przepychana, nieraz bez żadnego uzasadnienia. Jedynym, co w jakikolwiek sposób ratuje ten film jest jego warstwa techniczna. Adam Wingard potrafi namalować ładny, klimatyczny obrazek, więc nie dziwi obecność interesujących, ciekawie doświetlonych kadrów, a i muzyka, z wyjątkiem kilku dziwnych wyborów w temacie zapożyczonych utworów, może się podobać. Niestety, to wszystko jedynie forma, a głodnemu widzowi w niczym nie pomoże nawet najpiękniejszy talerz, jeśli nie ma na nim jedzenia.

W całej swej naiwności ktoś postanowił zakończyć film cliffhangerem, mającym, w teorii, narobić nam smaka na kontynuację. Szczerze wątpię, aby przy tych ocenach takowa kiedykolwiek powstała, ale kto wie, co chodzi po głowie aż trzynastu różnym producentom. Zwłaszcza, że zdarzyło mi się przeczytać w internecie również i kilka pozytywnych opinii, choć przyznam szczerze, że nie mam pojęcia skąd się one biorą. Rozumiem, że nie każdy film musi być nie wiadomo jak głęboki, napakowany alegoriami, metaforami i bóg wie czym jeszcze, w końcu sam lubię lwią część filmów Adama Sandlera. Wydaje mi się jednak, że nawet taki prostacki film o pierdzeniu powinien co najmniej trzymać się kupy w wykreowanym przez siebie świecie. Amerykański Death Note nie robi nawet tego. Zasady są dodawane, albo ignorowane, kiedy jest to potrzebne, wątki prowadzą do niczego, a błędy wszelkie rodzaju można mnożyć w nieskończoność. I nie chodzi o to, że ja zrobiłem się nagle zgorzkniałym cynikiem. Death Note Adama Wingarda to po prostu wielki, śmierdzący balas, który należy omijać z możliwie jak największej odległości. 

 

Oceń bloga:
4

Komentarze (9)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper