SOJER-TOUR 2015

BLOG
8967V
SOJER-TOUR 2015
Sojer | 11.07.2015, 13:36
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.
HALO! Są tutaj jacyś fani Downhillu ew. Enduro?! No to jedziemy...

Z racji, iż w tym roku dłuższego wypadu na wakacje nie planuje, ratuję się jednodniowymi skokami w bok od codzienności, w najgorszym wypadku staram się wybyć na 1-2 godzinny przejazd – jak żona pozwoli. Nie to nie tak, że jestem uziemiony na dobre a żona więzi mnie na łańcuchu w sypialni, karmiąc wtedy jak tylko chce coś ode mnie. Ja naprawdę podziwiam moją kochaną Justynkę, że tak dzielnie wywiązuje się z roli żony i matki jednocześnie. Żeby nie było, ja podobnie staram się być jak najlepszym ojcem (chyba jak każdy samiec alfa). Na szczęście udało mi się wygospodarować jeden dzień wolnego i wybrać się z przyjacielem Bartkiem na wspólny tour po okolicy Ogrodzieńca.

 

Nie będę ściemniał – czuję lekki niedosyt. Plany pokrzyżowała nam w pewnym sensie pogoda, ale także brak odpowiedniego przygotowania z mojej strony. Zabrakło nam dokładnie 4 km, by na ekranie aplikacji Endosrondo zadomowiła się magiczna liczba 60. A wystarczyło wjechać na 5-10 min w las i wrócić. Wtenczas byłbym spełniony w stu procentach. Nie udało się, wielka szkoda, pojedziem jeszcze nie raz.

 

Start rozpoczęliśmy w Ogrodzieńcu kierując się Fugasówką w stronę Zawiercia, kolejno odbiliśmy na Kroczyce. Niemal przez całą podróż wiatr wiał nam w oczy – jak to w życiu bywa;). Jura Krakowsko-Częstochowska to bardzo zróżnicowany teren. Kiedy człowiek zalicza kilkunastometrowy podjazd łudząc się, że po wjechaniu czeka na niego 2-3 km zjazdu w dół, okazuje się, że jest w błędzie. Widzi przed sobą 3-4 kolejne wzniesienia na przestrzeni 5-6 km – wtedy cytuje w myślach, tego małego, ogolonego dzieciaka z Matrixa ''łyżka nie istnieje''. Między Kromołowem a Lgotą Murowaną czekał na nas jeden z dłuższych zjazdów w dół, gdzie uzyskaliśmy maksymalną prędkość prawie 64 km/h. Później dopiero uświadomiłem sobie, że jeden ślimak na drodze i wypie*dala mnie 300 m w górę. Bartek na szczęście wziął kask, dlatego ja, pozbawiony pancerza ochronnego jechałem pierwszy, żeby on w razie kolizji miał większe szanse na przeżycie. Znacie to? To się nazywa k***a poświęcenie! Grając w CoD: Modern Warfare 3 z Moną i HIV-em, często dostarczam ammo – taki dobry kolega redakcyjny jestem! Wracając jednak do wycieczki... Moje wysłużone już gogle, nie dociskają się odpowiednio do czoła, co dodatkowo utrudniało mi jazdę i sprawiało, że organizm szybciej ulegał odwodnieniu – wzruszyłem się nieco a wręcz popłakałem. Po przejechaniu dokładnie 18 km, Bartek podał mi chusteczki i dotarliśmy wreszcie do Kroczyc na kanapkę z plecaka. Chwila odpoczynku. Mocz w krzaki i jedziemy dalej.

 

Trasa z Kroczyc do Mirowa i Bobolic także nas zaskoczyła. Nie powiem, tempo całej wyprawy było naprawdę dobre, ale ciągle wiało jak skurwesyn! W prawdzie lepsze to niż 35 stopniowy ukrop. Wiaterek przeszkadzał, ale też pomagał. Ciężko to k***a wytłumaczyć... Najlepiej siądźcie na rower i zostawcie pada w domu. Konsola nie ucieknie. A uwierzcie mi, że po takim plenerowym wypadzie, gaming smakuje jeszcze lepiej. Po zaliczeniu kilkunastu podjazdów i jakiś 2-3 zjazdów, dotarliśmy do Mirowa. Na miejscu, naszym oczom ukazała się skromna, drewniana knajpka ze wspominanym przez pół drogi przez Bartka odpowiednim paliwem rowerowym. Lepszego piwa w życiu nie piłem – tyle mogę Wam powiedzieć. Normalny, lany Żywiec – ale po takim, przejechanym odcinku nawet siki z Biedronki smakowałyby niczym napój bogów. Podsumowując nasz plenerowy portfel został ogołocony – 2x piwo + 2x zapiekanka = 28 zł. Z czego zapiekanka na dwa gryzy. To nie jest rozbój w biały dzień, to Mad Max!

 

Po dłuższej pauzie wyruszyliśmy w drogę ku ruinom zamku w Mirowie. Odkąd pamiętam nikt nie ma na nie wstępu, dlatego pocałowaliśmy kłudkę. Podziwiać można jedynie z dupnej polany znajdującej się obok. Widok – bajka. Nie chcę się chwalić, bo to oczywiste. Cieszę się, że mieszkam w tak zajebistej okolicy, która aż się prosi o rowerową penetrację. Za ruinami znajdował się pseudo-szlak, którym zaczęliśmy podążać. Napotkani turyści zapewnili nas, że tędy dojdziemy do drugiego zamku, tym razem w Bobolicach. Tak też zrobiliśmy! Co prawda raz na rowerze, raz pod rowerem – wysyp śliskich, niebezpiecznych kamieni i ciernistych krzewów dodawał pikanterii całej wyprawie. CO JA PIE*DOLE! TO BYŁA KWINTESENCJA TEŻ NIESAMOWITEJ WYPRAWY!!! Teren wymarzony do uprawiania enduro. Jedyne czego mi brakowało to kondycji i kasku na głowie, dlatego musiałem być bardziej ostrożny niż mój kompan Bartek, który przepadł na 15 minut, ''turlając się'' w dół po drewnianych schodach, których jakimś cudem nikt z nas nie zauważył. Wyjechaliśmy z ciasnych zakamarków lasu i wtenczas ukazał się nam przed oczami przepiękny widok! Jebitna górka do zjazdu w dół a po jej drugiej stronie zamek na wzgórzu (Bobolice). Coś niesamowitego! Na szczęście jeszcze nie padało, ale o tym zaraz... Cyknęliśmy sobie kilka fotek na FB, co by pokazać się ''nieznajomym-znajomym''. Bartkowi, miłośnikowi downhillu zaświeciło się w oczach – ''no bo górka, duża górka, wiesz Sojer taka namiastka downhillu. Szczyrk to może nie jest, ale Sojer, k***a mać, napie*dalamy w dół!''. Po tych słowach, wziąłem głęboki oddech, ledwo przełknąłem ślinę i... STAŁO SIĘ!!!!!

 

Po trzech dniach nie potrafię dojść do siebie. Chyba złapałem bakcyla. Wiem jedno... Muszę kupić ten cholerny kask! Bo przy takiej prędkości, takiej dawce emocji, jeden, malutki błąd i człowiek leży sparaliżowany. W takich momentach stopień adrenaliny osiąga punkt wrzenia! Polecam gorąco każdemu pobliską, małą górkę w lesie, trochę korzeni, 5-6 kamieni na krzyż i świadomość, że w danej chwili nie możesz się zatrzymać, bo hamując jedziesz dalej. To się chyba nazywa fachowo orgazm, co niedawno odkryli amerykańscy naukowcy.

 

Po zaliczeniu Mirowa i Bobolic, usiedliśmy na pobliskiej polanie, gdzie próbowałem zebrać resztki sił do kupy. Mięśnie odmawiające posłuszeństwa to jedno. Po chwili jednak poczułem na moich plecach krople deszczu. Powrót do domu należał do jednych z najbardziej ekstremalnych przedsięwzięć w jakich brałem udział. Na domiar złego zgubiłem, moje poczciwe gogle. Nie dość, że wiatr walił mi po oczach to jeszcze strugi deszczu spływały po czole. Wystarczyło przejechać kilka metrów, kiedy z butów zaczęła wylewać się woda. Co jakiś czas mijały nas samochody, dostarczając odpowiedni podmuch i dodatkowe darmowe mycie – k***a istny poziom trudności Survival+ znany z TLoU, brakowało tylko poganiających nas *ebanych klikaczy. Wracaliśmy na szczęście skrótami (przez Włodowice), które jak na złość posiadały więcej wjazdów niż zjazdów. BYŁO CHOLERNIE MOKRO I ŚLISKO! WYOBRAŹCIE SOBIE, ŻE TAK MOKRO NIE MAM NAWET POD PRYSZNICEM! Po przejechaniu blisko 50 km, naszym oczom ukazała się długo oczekiwana trasa do domu, Fugasówka, która na trasie do Ogrodzieńca, również liczy kilka odcinków pod górę. Takiego wycieńczenia jeszcze nigdy nie doświadczyłem. Wiem mięczak jestem, bo w woju nie byłem. Podczas ostatnich 5-6 km każdy nacisk na pedały, sprawiał, że bolało mnie niemal wszystko – ręce, plecy, nogi, kark, a najbardziej z tego wszystkiego ucierpiała moja d***.

 

Co prawda mija drugi dzień od ekstremalnej wyprawy, ale doceńcie fakt, że ten blog napisałem na stojąco, bo nie jestem w stanie siedzieć – a to o czymś świadczy. Niemniej czuję się wspaniale! Robię sobie kilkudniową pauzę od siodełka i wybywam ponownie. Sija!

Oceń bloga:
7

Komentarze (8)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper